Po dwóch dniach spędzonych na Gili Trawangan pora ruszać dalej. Kolejną wyspą, którą planujemy odwiedzić jest Bali. Tm razem, jednak nie będziemy plażować. Chcemy odwiedzić środek wyspy, zobaczyć miasteczko Ubud i znajdujące się w jego okolicy tarasy ryżowe.
Transport na Bali
Przedostanie się między wyspami jest stosunkowo proste, ale okazuje się czasochłonne. Za transport z Gili T. do Ubud płacimy 500 000 IDR. Po drodze odwiedzamy po kolei inne wyspy Gili – Gili Meno i Gili Air, następnie płyniemy na Lombok i dopiero na końcu dopływamy na Bali.
Po dotarciu na Bali przesiadamy się do busa i ruszamy do Ubud. Pomimo niewielkiego dystansu, podróż trwa dość długo, ze względu na ogromny ruch samochodowy i wszechobecne korki.
Zostajemy wysadzeni przy jakimś supermarkecie. Część turystów jest zdziwionych, ponieważ pośrednicy na Gili T. twierdzili, że w cenę wlicza się także transport do hotelu. My podeszliśmy do tych obietnic realistycznie, więc nie jesteśmy zaskoczeni. Niektórzy zaczynają się dopominać o obiecany transfer do hoteli, na co kierowca mówi, że pierwsze słyszy i owszem, podwieźć może, ale za dodatkową opłatą. My akurat mamy nocleg 1.4km dalej, więc po prostu idziemy piechotą.
Zwiedzanie Ubud
Rano w hotelu próbujemy balijskiego śniadania. Nie może oczywiście zabraknąć naleśników, które jemy od samego początku i pewnie będziemy je wcinać aż do końca naszego pobytu w Indonezji. Tm razem naleśnik jest zielony i całkiem smaczny. Do tego dostajemy pyszną indonezyjską kawę.
Po śniadaniu idziemy na spacer po miasteczku. Ubud sprawia bardzo przyjemne wrażenie. Jest co prawda spory ruch samochodowo skuterowy, ale są przynajmniej chodniki. Jesteśmy otoczeni przez ładnie wyglądające knajpki i restauracje, sklepy z pamiątkami stylizowane na świątynie, i galerie sztuki.
Idziemy do jednej z pobliskich świątyń, udostępnionych zwiedzającym. Trzeba przyznać, że balijskie świątynie są unikalne i bardzo ładne. Niestety większość możemy podziwiać tylko z zewnątrz – na co dzień są zamknięte, otwierane są tylko w czasie uroczystości. Co ciekawe uważa się tu, że w czasie okresu kobieta jest nieczysta, więc nie może w tym czasie wchodzić do świątyni. Mamy pewne podejrzenie, że ma to związek z tym, że świątynie są zamknięte przez większość czasu. ?
Po wizycie w świątyni idziemy na okoliczne pola ryżowe. Tym razem trafiamy na okres, kiedy jest tuż po zbiorach. Kilka poletek jest już ponownie obsadzonych. Okolica jest bardzo przyjemna. Trafiamy nawet do super knajpki z pysznym jedzeniem i napojami – Sweet Orange Warung. Jeśli zauważycie takie pomalowane kokosy, które wyglądają jak ludzkie głowy, wejdźcie bez wahania. Dobra kawa w otoczeniu pól ryżowych to jest to?
Jako, że w Ubud spędzamy kilka dni, to w czasie jednego z kolejnych dni wybieramy się jeszcze na Campuhan Ridge Walk. Jest to krótki szlak prowadzący wśród zielonych pól. W jednym miejscu widać nawet wulkan. Można się tam na wybrać, ale nam bardziej podobał się poprzedni spacer wśród pól ryżowych.
Po powrocie do centrum idziemy w stronę Monkey Forest. Na miejscu okazuje się, że wstęp jest płatny – 50 000 IDR za osobę. Stwierdzamy, że tak właściwie to my małp i tak nie lubimy. A, żeby jeszcze płacić za możliwość ich oglądania? Bez sensu, lepiej inaczej spożytkować te pieniądze. Pora na odwiedziny w kawiarni!
Oprócz wizyty w kawiarni chodzimy też po sklepach z pamiątkami i ubraniami. Niektóre rzeczy całkiem ładne, ale ceny ubrań są raczej europejskie.
Później kręcimy się po ulicy, gdzie znajdują się stragany z pamiątkami. Można tu kupić magnesy, sarongi, drewniane maski na ścianę, a nawet … drewniane fallusy. Głównie jako otwieracze do piwa. Ot taka, lokalna ciekawostka 😉 I koniecznie trzeba się targować! Gdzieś usłyszeliśmy nawet hasło, że nie warto dawać więcej niż 30% ceny, którą podaje sprzedawca.
Wieczorny pokaz tańca
Na zakończenie dnia idziemy na pokaz tradycyjnego balijskiego tańca. W Ubud, prawie codziennie, odbywają się pokazy tradycyjnych tańców, więc warto skorzystać z tej możliwość i wybrać się na jeden z nich. Bilety na wieczorny pokaz tańca Kecak kupujemy w czasie popołudniowego spaceru po mieście za 150 000 IDR. Mamy się stawić w jednej z okolicznych świątyń o godzinie 19:00. Siedzenia na widowni nie są numerowane, więc warto przyjść chwilę wcześniej, żeby zająć najlepsze miejsca.
Na scenę najpierw wchodzi ponad 100 mężczyzn, ubranych w sarongi, którzy siadają w okręgu i zaczynają intonować pojedyncze słowa. Czasem słyszymy powtarzające się „kecak, kecak, kecak”, kiedy indziej „cak cak cak”. Mężczyźni siedzący w kółku poruszają rytmicznie rękami i torsami, być może wprowadzają się w trans.
Później do utworzonego przez nich okręgu wkraczają tancerze, którzy w swoim występie opowiadają jedną z historii Ramajany. Opowieść zaczyna się w momencie gdy Rama wraz z żoną Sitą i swoim bratem udają się do lasu. Tam są obserwowani przez demona Rahwana. Rahwana przybiera się za starca i uprowadza Sitę do swojego pałacu. W walce z demonem Ramie pomaga Hanuman – bóg małpa.
Po spektaklu następuje jeszcze jeszcze fire dance. Kiedy tancerze opuszczają scenę, ktoś wysypuje na środek pełny kosz kokosowych łup i je podpala. Na scenę wbiega tancerz biegający po rozżarzonych kokosach i rozkopujący je we wszystkie strony. Patrzymy zafascynowani i staramy się nie dostać rozżarzonym fragmentem kokosa po nogach 😉
Cały spektakl bardzo się nam podoba. Jest to unikalny pokaz, który zostanie w naszej pamięci na długo.
Bali na rowerach
Kolejnego dnia naszego pobytu na wyspie Bali wypożyczamy rowery i jedziemy na zwiedzanie okolicznych świątyń. Koszt wynajęcia dwóch górskich rowerów wynosi 80 000 IDR. Profilaktycznie rowery sprawdzamy na samym początku. Wyglądają solidnie, wydają się sprawne i nawet przerzutki działają.
Kierujemy się na północ. Naszym pierwszym punktem postojowym jest punkt widokowy, z którego można podziwiać tarasy ryżowe (Tegalalang Rice Terrace). Niestety w czerwcu, w tym miejscu tarasy są już po zbiorach, więc widok nie jest oszałamiający. Za to dajemy się skusić na kupienie sarongu w rozsądnej cenie (30 000 IDR). Sarong jest potrzebny zarówno dla kobiet, jaki i mężczyzn, w czasie zwiedzania balijskich świątyń. Przy większości można go wypożyczyć, ale pewnie warto zainwestować te kilka dolarów i kupić sobie własny na pamiątkę.
Pierwszą świątynią do której docieramy jest Gunung Kawi Sebatu. Jest to jedna z ładniejszych świątyń, jakie odwiedziliśmy na Bali. Znajduje się tu dużo ozdobnych kapliczek, rzeźb i baseników, w których można dokonać ablucji (rytualnej kąpieli). Spędzamy tu sporo czasu eksplorując różne zakątki. Wstęp jest płatny – 30 000 IDR za dwie osoby.
Kolejną świątynią do której docieramy jest Gunung Kawi. Ta świątynia jest całkiem inna od poprzedniej. Ciekawą częścią są kaplice wyrzeźbione w skałach. Cały kompleks otoczony jest przez tarasy ryżowe. Część z nich, tak jak poprzednio jest już po zbiorach, ale część jest nawet intensywnie zielona. Wstęp do kompleksu również jest płatny i wynosi 30 000 IDR za dwie osoby.
W czasie jazdy pomiędzy świątyniami odkrywamy, że w rowerze Krystiana nie ma powietrza. Tylne koło jest flakiem. Do wypożyczalni mamy kilkanaście km, po drodze chcieliśmy odwiedzić jeszcze 2 świątynie, a tu psikus! Podjeżdżamy do jakiegoś lokalnego serwisu, który zajmuje się głównie skuterami i prosimy o pomoc. Uprzejmy pracownik dopompowuje nam koło, ale nic więcej nie może zrobić. Postanawiamy, że podjedziemy jeszcze do jednej pobliskiej świątyni, a potem zobaczymy jak będzie.
Dojeżdżamy do świątyni Tirta Empul, zostawiamy rowery i idziemy zwiedzać. Za wstęp płacimy, tak jak poprzednio, 30 000 IDR. W środku jest sporo turystów i Balijczyków, którzy przyjechali, żeby dokonać ablucji. Za dodatkową opłatą, można tu nawet wynająć specjalny strój i wejść do basenu (wejście w samym stroju kąpielowym jest zabronione). Jest tu kilka balijskich, misternie rzeźbionych bram, oddzielających od siebie poszczególne części świątyni. Kompleks jest naprawdę interesujący i wart odwiedzenia.
Kiedy wracamy do rowerów okazuje się, że w tylnim kole roweru Krystiana znów ubyło powietrza. Droga od świątyni biegnie do góry, więc zostaje nam spacer i rozglądanie się za najbliższym serwisem skuterowym. Lokalni mieszkańcy kierują nas do pobliskiego warsztatu. Tam, pracownik dopompowuje powietrze, które ponownie ucieka całkiem już po kilku minutach. Znajdujemy kolejny warsztat i sytuacja się powtarza. Po kolejnym razie wracamy do tego samego miejsca i pytamy czy nie ma jakiejś łatki, żeby zakleić dziurę w oponie. Niestety, nie ma:/ Ponownie dopompowuje koło i wysyła nas do innego warsztatu. Pokazuje nam kierunek i ruszamy w drogę. Ułatwieniem jest też fakt, że cała trasa prowadzi z górki, wiec można ją dość sprawnie i szybko przejechać. Jedziemy i jedziemy, a powietrze nie ucieka?! Postanawiamy się nie zatrzymywać w kolejnym warsztacie tylko jechać dalej.
Kiedy docieramy już do obrzeży miasta stwierdzamy, że w oponie nadal jest powietrze. Postanawiamy, że w takim razie zaryzykujemy odwiedzenie jeszcze jednej świątyni, Goa Gojah (wstęp kosztuje 30 000 IDR za dwie osoby). W najgorszym przypadku czeka nas kilka kilometrów marszu do domu.
Najciekawszym obiektem w tej świątyni są usta demona prowadzące do jaskini w skale. Każdy odwiedzający chce tu mieć zdjęcie, więc należy uzbroić się w cierpliwość 🙂
Potem wracamy do Ubud. Na szczęście, rower okazuje się nadal sprawny. Oddajemy sprzęt i sugerujemy, żeby sprawdzili sobie opony. Mówimy, że gdzieś powietrze ucieka. Oczywiście kiedy kolejnego dnia przechodzimy koło wypożyczalni to rowery stoją dokładnie w tym samym miejscu, gdzie je zaparkowaliśmy. A rower, który wczoraj użytkował Krystian ponownie ma flaka.
A na koniec jeszcze kilka zdjęć z naszych spacerów po Ubud 🙂