Przejdź do treści głównej

Migawki ze świata Blog podróżniczy

Brunei

Po nieprzespanej nocy z karaluchem schodzimy na śniadanie. Tosty, masło orzechowe, dżem i herbatka rekompensują nam przykrą akcję z robalem. Postanawiamy, że po powrocie z Brunei, zgłosimy ten incydent u recepcji. Zaraz po śniadaniu podjeżdża kierowca, który ma pokazać nam, jak wygląda Brunei. Cena takiej wycieczki to 250RM na osobę. Trochę drogo, miejmy nadzieje, że będzie warto.

Rozmowy z Kennethem

Kilka słów o naszym kierowcy – Kenneeth. Mega zrelaksowany i zabawny gość. Nie boi się opowiadać jak to faktycznie wygląda w Malezji, pod warunkiem, że nie będziemy tego głośno rozpowiadać. Część rzeczy, które nam opowiada jest wiadoma większości Malezyjczyków. Część z tego, wolałby, żebyśmy zachowali dla siebie. Opowiada, jak wygląda ustrój polityczny i mówi trochę o korupcji. Przykładem może być anegdota, jak wybiera się ministra finansów.

Mało kto chciał zostać ministrem finansów. Ale finalnie zostało 3 kandydatów. Przed nimi ostatnia rozmowa:

Wchodzi pierwszy i pada pytanie – 1+1 = ? – Hmm, jeden dodać jeden to musi być dwa. – Odpowiada. – Na to komisja – Dziękujemy, ale niestety, jest Pan zbyt dokładny. Następny kandydat proszę!

Wchodzi drugi i pada to samo pytanie – 1+1 = ? – Drugi kandydat wiedząc, że odpowiedzią nie jest 2, zastanawia się co by tu odpowiedzieć. – Przykro nam, czas minął, za długo się Pan zastanawia. Następny proszę!

Wchodzi trzeci, ostatni kandydat. To samo pytanie – 1+1 +? – Kandydat bez chwili wahania odpowiada – Jeden dla mnie, jeden dla Ciebie. – Bardzo dobrze, dostajesz Pan tą robotę!

I tak ponoć wygląda załatwianie biznesów. Zawsze ktoś musi mieć coś dla siebie. Opowiada nam dalej, jak wygląda walka partii w rządzie Brunei, kto za czym chciałby głosować itp. Niby nudna polityka, ale gość opowiada mega ciekawie, przyjemnie się słucha:)

Po chwili przejeżdżamy obok pogorzeliska. Kenneth mówi, że był tutaj 3 tygodnie temu ogromny pożar traw i minęło dużo czasu, zanim strażakom udało się go w pełni ugasić. Zdarza się to ponoć dosyć często o tej porze roku. Następnie przejeżdżaliśmy obok portu White Elephant. Z nim też wiąże się wesoła historia. Na jego rozbudowę przeznaczono prawie 300mln RM, co jest ogromną ilością pieniędzy, ale jak to się Kenneth śmieje –  pewnie było 1 dla mnie, 1 dla Ciebie. Szybko jednak okazało się, że portu nie mogą używać większe statki, gdyż poziom w rzece opadł i już się nie podniósł. Tak więc tylko mniejsze statki są w stanie używać tego portu.

Następny ciekawy punkt to most na rzece, tuż przed przejściem granicznym z Brunei. Został zbudowany przez prywatnego inwestora, który zgodził się oddać go państwu pod dwoma warunkami. Pierwszy jest taki, że przez 30 lat będzie pobierał opłaty za przejazd tym mostem. Drugi jest taki, że wszystkie pola w okolicy będą należały do niego. Posadzi na nich drzewa palmowe. Rząd się zgodził na taki układ, zważywszy, że most był bardzo przydatny. Był już wybudowany, ale dostęp do niego miał tylko ów prywatny inwestor. Dla niego był to złoty interes. Po pierwsze, pobiera opłaty i będzie je pobierał jeszcze przez kilka lat. Po drugie, z pól z drzewami palmowymi czerpie dodatkowy zysk, sprzedając wytwarzane z nich olejki.

Niedaleko za mostem znajduje się przejście graniczne. Paszport jest wymagany. Kenneth się cieszy, że wybraliśmy środek tygodnia na podróż, a nie np. weekend. Wtedy zwykle korki na przejściu ciągną się nawet przez kilka kilometrów. Masy ludzi z Brunei udają się wtedy do Miri, żeby poimprezować czy też kupić jakieś towary. Wychodzi im to dużo taniej:)

Tak więc, jesteśmy na terenie Brunei – jednego z najmniejszych państw na świecie, ale tym samym – jednego z najbogatszych. Najwięcej pieniędzy kraj ma z ropy, która przyniosła im niesamowite bogactwo, co niedługo zobaczycie.

Jeśli chcecie się napić jakiegoś alkoholu w Brunei, możecie o tym zapomnieć. Obowiązuje tutaj całkowity zakaz. Są co prawda ukryte miejsca, które sprzedają piwo, czy jakiś słabszy alkohol, ale na Waszym miejscu, nie ryzykowałbym. Kary są tutaj bardzo wysokie. Tak samo, powinniście wiedzieć, że niedawno wprowadzili karę odcinania kończyn, głównie rąk za kradzież. Cudzołożników będzie się teraz karać przez kamienowanie. Nie, żebym Was posądzał o takie rzeczy, ale lepiej, żebyście wiedzieli. Jest to srogie, acz skuteczne prawo.

Z ciekawostek mogę jeszcze dodać, że kiedyś Sabah i Sarawak należały także do Brunei. Sułtan nie widząc w nich większego potencjału (czyt. ropy) oddał je Malezji.

Shell w Brunei

Tyle informacji tytułem wstępu. Na początku większość Brunei oglądamy przez szybę samochodu. Jeździmy np. po terenach firmy Shell. Dbają tutaj o pracowników, bo jak się dowiadujemy mają tutaj prywatne przedszkola i szpitale, przeznaczone tylko dla pracowników Shella. Domy z zewnątrz może i nie powalają wyglądem, ale w środku są podobno bogato wystrojone i znajduje się tam sporo drogiej elektroniki, obrazów itp. Każda rodzina posiada też kilka samochodów. Jest to także ich główny środek transportu. W Malezji można zobaczyć np. dużo motocyklistów. Tutaj podobno ich nie uświadczymy.

6 gwiazdkowy hotel w Brunei

Nasz pierwszy postój to uwaga – 6-gwiazdkowy hotel – The Empire Hotel and Country Club.  Jest to jeden z najdroższych hoteli w Brunei. Ceny za najtańszy pokój oscylują w granicach 1000zł za noc. Został zbudowany z polecania brata sułtana – księcia Jefri’ego (polecam zobaczyć jego pełne imię i nazwisko 😀 ) jako dom uciech. Książę Jefri to znany w Brunei playboy, który w czasach, gdy był ministrem finansów, doprowadził gospodarkę na skraj kryzysu. Gdy sułtan dowiedział się o jego nowym budynku, kazał natychmiast zmienić go na hotel dla gości. Sam książę siedzi podobno teraz w areszcie domowym i ma zakaz opuszczania granic Brunei. Niby niewielki zakaz, bo może podróżować po całym kraju, ale Kenneth stwierdził, ze tak faktycznie to w Brunei jest niewiele do roboty i miejsc, które można zwiedzić. Także po kilku latach taki areszt może okazać się baaaaaardzo nudny.

Baseny hotelowe Jeden z budynków hotelu

Możemy wejść do hotelu i zobaczyć jak wygląda w środku i na zewnątrz. Trzeba przyznać, że hotel faktycznie zasługuje na 6 gwiazdek. Jest zrobiony z gigantycznym rozmachem, ogromne kolumny, prywatne baseny i plaże itp. Kenneth zachęca nas, żebyśmy skorzystali z toalety. Myślimy – po co? Ale postanawiamy to sprawdzić.

Wygląda to tak. Przed wejściem do toalety stoi odźwierny, który otwiera Ci drzwi, żebyś nie musiał się namęczyć. Wchodzisz do środka i masz do wyboru kilkanaście kabin. W środku kibelki są z wysokiej półki. Dużo złotych zdobień, np klamki, czy też pojemniki na papier toaletowy. W tle leci muzyka klasyczna, a jak już chodzi o dłuższe posiedzenie to i świeża gazetka znajdzie się do przeczytania. Po wyjściu, gdy myjesz ręce i chcesz je wytrzeć, nie ma papierowych ręczników czy nawiewów. Są perfumowane, wilgotne ręczniki, takie jakimi wycieramy się po wyjściu z prysznica. Po skorzystaniu wyrzucasz taki do kosza jakby nigdy nic. Na bogato!

Trochę złota w kibelku musi być

Po pozwiedzaniu hotelu, Kenneth mówi, żebyśmy usiedli na chwilę na kanapie pod oknem, po czym pyta:

I jak się siedzi na kanapie za kilka tysięcy dolarów? Wygodna, co nie?

Siedzieć na sofie za grube pieniądze... bezcenne:)

Przechodząc przez hol hotelu czujemy się nieco nieswojo. Wyobraźcie sobie dwie osoby, ubrane w turystyczne ciuchy wśród dam i dżentelmenów. Bogate suknie i garnitury, biżuteria za kilka tysięcy itp:) Trochę odstajemy od reszty, ale na szczęście nikt, nawet pracownicy hotelu, nie zwracają na nas większej uwagi. Wracamy do samochodu i jedziemy w kolejne miejsce.

Meczet sułtana

Kolejny przystanek to meczet imienia sułtana. Nie ten główny, do którego później podjedziemy, ale taki mniejszy. Główny dopiero zobaczymy. Mimo, że ten był mniejszy to jednak robił ogromne wrażenie.

Zwróćcie uwagę na kopułę tego meczetu. Większość meczetów ma tylko pozłacaną kopułę. Ten natomiast jest zrobiony z prawdziwego złota! Oto bogactwo Brunei:)

Obchodzimy cały meczet dookoła szukając trochę ochłody w cieniu. Jest mega gorąco, a odczucia potęguje jeszcze podłoże, które po prostu parzy. Meczet niestety jest zamknięty. Zwiedzać można go tylko w wyznaczone dni i godziny. Możemy go podziwiać tylko z zewnątrz. Po obejściu całości udajemy się w następne miejsce. Do muzeum sułtana.

Meczet ze złotą kopułą Kolorowe ogrodzenie niedaleko meczetu

Muzeum oraz główny meczet sułtana

Muzeum jest ogromne i wypełnione w większości bogatymi darami innych krajów dla sułtana. Wiadomo, nie można podarować byle błyskotki jednej z najbogatszych osób na świecie. Jak już przystało na sąsiada Malezji, Brunei tak samo, nie oszczędza na klimatyzacji. Jeśli chcemy pozwiedzać muzeum, warto zaopatrzyć się w jakąś bluzę. Tak samo, trzeba przygotować się na to, że przyjdzie nam chodzić boso lub w skarpetach. Wstęp w butach – surowo wzbroniony. Na dodatek w muzeum nie wolno robić zdjęć, a szkoda, bo niektóre pamiątki byłby warte uwiecznienia i pokazania. Kenneth chodził z nami i rzucał od czasu do czasu jakimś zabawnym komentarzem na temat jakiejś tam pamiątki. Widać, że podchodził z dużym dystansem do sułtana i całego muzeum.

Po wyjściu z muzeum na nieznośny upał, udajemy się w pobliże wioski na palach. To akurat jest bardzo kontrastowe. Z jednej strony mamy bogate i nowoczesne miasto. Tuż obok znajduje się osobne miasteczko Kampong Ayer, które jakby zatrzymało się w czasie. Domy w większości są drewniane i znajdują się po prostu na palach na rzece. Mieszka tam około 30 tys ludzi, którzy codziennie dopływają na ląd łódkami, żeby iść do pracy. Potem wracają do swoich domów w ten sam sposób. Ciekawe jest to, że mają tam, na rzece, własną szkołę oraz szpital. Sułtan oferował im kiedyś ziemię na lądzie, żeby mogli żyć w lepszych warunkach. Ale mimo wszystko, ludzie są tak przywiązani do swoich domów, że odrzucili ofertę sułtana.

Wioska na wodzie w Brunei Druga strona Brunei

Kolejny punkt programu to centrum handlowe. Kenneth mówi, że mamy tutaj chwilę czasu, możemy przejść się po centrum, zobaczyć z bliska meczet sułtana, który znajduje się po drugiej stronie ulicy i zjeść jakiś obiad. Centrum handlowe raczej nas nie zainteresowało, głównie z uwagi na drakońskie ceny. Ale meczet wyglądał świetnie z zewnątrz. Wejście do środka nie jest możliwe. Ciekawe jest to, że z tyłu meczetu znajduje się murowana łódka, do której prowadzi mostek. Można wejść na łódkę i zobaczyć meczet z oddali. Lepszy widok jest jednak, gdy przejdzie się za bramę gdzie widać jednocześnie meczet oraz łódź. Mniej ciekawy jest za to zapach dobiegający z drugiej strony. Znajduje się tam coś na kształt wyschniętej rzeki, z której unosi się nieprzyjemna woń.

Kolorowe ulice Brunei Meczet Sułtana w Brunei Widok z tyłu meczetu Łódź za meczetem sutana

Gdy wracamy, żeby znaleźć jakąś knajpkę, w której można zjeść i tym samym nie stracić fortuny, zatrzymuje nas jakaś grupka lokalnych mieszkańców. Facet pyta Kingi, czy może sobie z nią zrobić zdjęcie? Wydało nam się to dziwne, ale Kinga powiedziała, że nie ma problemu. Zaraz potem przybiegło kilka kobiet i pytało czy też mogą sobie zrobić z Kingą zdjęcie? Kinga była jeszcze bardziej zdziwiona, ale OK, zrobiła sobie z nimi zdjęcie. Nie wiedzieć czemu, ale kobiety były bardzo uszczęśliwione faktem, że mogły mieć z Kingą zdjęcie. Śmialiśmy się później, że pewnie pomylili ją z jakąś znaną aktorką:D

Obiad znów po europejsku i znów w KFC. 10$ singapurskich. Troszkę się zapchaliśmy, a żeby szybko nie zgłodnieć kupiliśmy jeszcze w centrum handlowym ciasteczka za 5$. W Brunei obowiązują brunejskie dolary, ale można też płacić singapurskimi. Jako, że już niedługo zawitamy do Singapuru, z bankomatu wyciągamy taką walutę. Po niezdrowym ale sycącym jedzeniu, udajemy się w poszukiwaniu Kennetha. Ten mówi, że czeka nas jeszcze jedno miejsce, które trzeba zobaczyć. Pałac sułtana.

Pałac w Brunei

Podjeżdżamy pod samą bramę wjazdową do pałacu. Nie możemy tam stać długo, bo ochrona szybko przegania niechcianych intruzów. Pałacu nie było widać z miejsca w którym staliśmy, ale sama brama i front robiły już wrażenie. Zabawne jest to, że gdy przez bramę wyjeżdżają samochody, automatycznie pozostałe samochody na jezdni dostają czerwone światło:) Niestety, problemem jest też samo zrobienie zdjęcia, bo bardzo gonią ludzi z aparatami;/

Pałac sułtana

Potem objechaliśmy pałac, mijając przy tym wesołe miasteczko Jerudong Park, które jest jakby kopią Disneylandu. Niestety, przez długi czas było nieczynne. Sama budowa i otwarcie parku pochłonęło z budżetu prawie 1 miliard $ i tym samym zostało najdroższym wesołym miasteczkiem w całej południowio-wschodniej Azji. Na początku cały wstęp był za darmo i można było bez ograniczeń korzystać z wszystkich atrakcji. Potem jednak musieli zamknąć park, ze względu na znaczące obniżenie ilości turystów. Kenneth in mówi, że niedługo będzie ponowne otwarcie parku:)

Przyjeżdżamy na parking przy rzece. Jest to miejsce z którego ponoć najlepiej widać pałac sułtana. Sułtan Brunei jednak bardzo dba o swoją prywatność, widać w sumie tylko czubki dachu, ale można sobie wyobrazić, że pałac jest gigantyczny. Spróbujcie sobie wyobrazić dom w którym jest ponad 1700 pokoi, 250 łazienek i sala bankietowa, która może pomieścić do 5000 gości. I to wszystko w jednym domu! Żeby tego było mało, pałac posiada również garaż na 110 samochodów, stajnie koni i 5 basenów. Pałac jest praktycznie cały czas zamknięty dla zwiedzających. Jest otwarty jedynie kilka dni w roku podczas obchodów świąt islamskich.

Sułtan ceni prywatność

Powrót do Miri

Po oględzinach pałacu udajemy się w drogę powrotną do Miri. W sumie jedziemy 3 godziny, ale nie nudzimy się. Kenneth opowiada jakie są różnice pomiędzy różnymi gośćmi, którzy odwiedzają Malezję i Brunei, dalsze anegdoty o polityce. Pyta także jak to wygląda w Polsce. Okazało się, że Kenneth to również osoba lubiąca podróżować. Był w większości europejskich krajów. W Polsce jeszcze go nie było, ale zapowiada się, że kiedyś nas odwiedzi. W końcu jesteśmy pierwszymi Polakami, których ma okazję poznać. Tak więc trasa minęła nam bardzo szybko:)

Do Miri dojeżdżamy późno, ale jeszcze idziemy pozwiedzać część miasta. Podczas naszej wędrówki po mieście słyszymy nagle odgłos jakby stada małych kurczaków. Nie daje nam to spokoju więc idziemy w stronę tego dźwięku. W końcu udaje się nam zlokalizować źródło. Przy ulicy stało drzewo, a w jego koronach lata  mnóstwo jakiś ptaków. Długo zastanawialiśmy się co się tam dzieje, ale przechodzień uświadomił nas, że to kolibry (o ile dobrze go zrozumieliśmy)! I w dodatku całe stado.

Kolacja

Potem szybka kolacja (42RM) i wracamy do hotelu. Zgłaszamy nocny incydent z karaluchem. Za całą sytuację bardzo przepraszali, ale pytali też, czy nie mieliśmy przypadkiem jakiegoś jedzenia w pokoju? Pamiętacie nasze owoce, które kupiliśmy podczas podróży do Niah Caves? Część z nich zostało i leżały w pokoju. Kobieta powiedziała, że takie jedzenie przyciąga karaluchy i inne robale, więc proszą zwykle gości, żeby nie wnosili do pokojów jedzenia ani słodkich napojów. Będziemy mieli nauczkę na przyszłość 🙂

Po powrocie do pokoju oczywiście wszystko sprawdzamy dokładnie w poszukiwaniu intruzów. Niby nic, ale i tak, niepewność zwycięża i śpiny przy włączonym świetle;P

P.S. Gdyby ktoś potrzebował namiary na Kennetha i chciał się umówić z nim na wycieczkę samemu (nie przez biuro podróży/hotel) to proszę o kontakt:) A nuż, będzie taniej:D

Widżety

Powrót do góry strony