Dzisiaj jest nasz ostatni dzień w Miri i jednocześnie ostatni dzień w Malezji. Rano jemy śniadanie i mając w sumie niewiele czasu, szybko zastanawiamy się co ze sobą zrobić, przed wyjazdem do Singapuru. Wybór pada na największą świątynie Taoistów. Dowiadujemy się, że w okolicy znajdują się jeszcze 2 inne świątynie, więc akurat dobrze się składa.
Miri – w poszukiwaniu świątyni Taoistów
Pakujemy się już po części do wyjazdu i ruszamy w drogę. Na początek szukamy orientacyjnego kierunku na mapie. Przewodnik mówi, że najprościej jest się tam dostać autobusem numer 44. Z kolei pani na recepcji twierdzi, że autobusem tam nie dojedziemy, bo wiele kursów zostało zawieszonych na początku roku, w tym linia numer 44:/
Sprawdzamy na Google Maps odległość pomiędzy naszym hostelem a świątynią. 3,4km. Wydaje się, że to nie daleko… Postanawiamy, że pójdziemy piechotą. Żeby się upewnić, że idziemy w dobrą stronę, pytamy spotkaną na ulicy kobietę. Pokazuje nam kierunek i trasę, którą najprościej się udać, ale mówi, że to trochę daleko i lepiej wziąć taksówkę. Dobrze się składa, że na przeciwko naszego hostelu, znajduje się parking dla taksówkarzy. Podchodzimy i pytamy o cenę. Taksówkarz z uśmiechem na ustach mówi nam, że 18RM od osoby za kurs w jedną stronę. Trochę nas zaskoczył ceną. Mówi też, że taniej nie znajdziemy. Wszyscy taksówkarze, który tam stoją jak na zawołanie kiwają głowami. 36RM za przejazd niecałych 4km? No way! To tylko utwierdza nas w przekonaniu, że powinniśmy iść piechotą.
Ruszamy w trasę na poszukiwanie świątyni. Droga prosta nie jest. Gubimy się kilka razy, mimo posiadanej mapy. Odległość okazuje się jednak całkiem spora z perspektywy pieszego. Bardzo przeszkadza lejący się z nieba żar i gorąco bijące od nagrzanej ulicy. Pytamy chyba z 10 osób, czy jesteśmy na dobrej drodze, i wszyscy mówili, że prościej wziąć taksówkę. Dziwnie na nas patrzą i życzą powodzenia, gdy mówimy, że jednak pójdziemy piechotą.
Najśmieszniej jest na stacji benzynowej. Tylko jedna osoba mówi tam po angielsku.W dodatku niezbyt dobrze. Wszyscy o świątyni słyszeli i wiedzą o co pytamy, ale drogi za nic w świecie nie potrafią nam wytłumaczyć. W końcu rysują prowizoryczną mapę na kartce i dzięki niej udaje się nam trafić na pierwszą świątynię z 3. A potem już bez problemu do każdej następnej.
Świątynie Taoistów
Każda ze świątyń wygląda trochę inaczej, ale wszystkie są bardzo fajne. Cieszymy się, że nie zrezygnowaliśmy z marszu i mimo wszystko trafiliśmy w właściwe miejsce. Do każdej ze świątyni wchodzi się przez ogromną, bogato zdobioną bramę. Po przejściu przez bramę, czujemy się trochę jak w innym miejscu. Odgłosy samochodów z ulicy cichną, wszędzie panuje uczucie spokoju. Dziedzińce są całkiem spore. W ogrodach obok świątyń jest całkiem sporo posągów różnych bóstw i smoków.
Ale trzeba przyznać, że najbardziej urzekły nas kolorowe płytki na ścianach świątyń. Masa detali, super rysunki. Moglibyśmy takie mieć w naszej łazience czy kuchni!
Gdyby ktoś z Was chciał tam trafić, to nazwa jednej ze świątyń to Persetuan Taoism Lian Hua San San Ching Miri. Reszta świątyń znajduje się o rzut kamieniem od niej:)
Johor Bahru
Droga powrotna do hotelu idzie zdecydowanie szybciej, bo nie błądzimy już jak dzieci we mgle. Po drodze odwiedzamy jeszcze pocztę, gdzie nadajemy pocztówki do Polski, do naszej rodziny i znajomych. Gdy wracamy do hotelu okazało się, że cała wycieczka i poszukiwania świątyń, zajęła nam dużo więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Bierzemy ekspresowy prysznic i biegniemy na szybki obiad do pobliskiej knajpki. Zamawiamy taksówkę na lotnisko za 25RM. Odległość dużo większa niż te 4km i jakoś taniej się dało. Dojazd na lotnisko zajmuje trochę czasu, głównie przez korki, ale udaje się nam dotrzeć na czas.
Lot do Johor Bahru trwa 1h55min + mała obsuwa czasowa podczas startu. Na miejscu okazuje się, że musimy przedostać się jeszcze dalej, żeby dostać się do Singapuru i dworca. Musimy albo wziąć taksówkę za 44RM albo poczekać na autobus. Cena nieznana, nigdzie nie ma kartki ani nie wiadomo gdzie kupić bilet, bo w okienku kasowym świeci pustkami. Jest natomiast mała karteczka z godziną odjazdu następnego autobusu. Trzeba czekać 2h… Bierzemy taksówkę, która podwozi nas pod sam dworzec. Jazda z lotniska do dworca trwa pół godziny.
Singapur tuż tuż
Dzień wcześniej dostaliśmy maila z instrukcją z hotelu, jak się do nich dostać. Mamy wziąć bus numer 170. Na dworcu mówią nam, że mają tutaj tylko bus o numerze 160. Ale on jedzie tam gdzie 170 więc możemy wsiadać. 1,3RM za jednorazowy bilet.
W pewnym momencie autobus się zatrzymuje. Wszyscy wysiadają i zabierają bagaże. Nie do końca wiemy co się dzieje, ale podążamy za tłumem. Kontrola paszportów i tym samym pożegnanie Malezji. Skan bagażu jak na lotnisku. Następna kontrola. Stoimy w kolejce. Pani odsyła nas na koniec kolejki i mówi, że najpierw trzeba wypełnić bloczek. Jaki znowu bloczek? Jesteśmy trochę zdezorientowani, ale patrząc po innych turystach, nie jesteśmy sami. Znajdujemy bloczek. Trzeba podać dużo informacji. Między innymi adres i miejsce w którym będziemy przebywać. Części pól nie wypełniamy, bo w ogóle nie wiem co należy tam wpisać. Znowu wracamy do kolejki. Na szczęście stoimy teraz w innej kolejce niż wcześniej. Obsługuje nas miła, młodsza kobieta i pomaga wypełnić resztę pól.
Potem wszyscy biegną z powrotem do autobusu. Po drodze jakiś koleś zatrzymuje nas i mówi, że linia 160 to nie to samo co 170. Autobusy jadą w całkiem inne miejsca. Patrzymy i faktycznie, teraz mamy wybór. Stoi i 160 i 170. My mamy bilet na numer 160. Pokazujemy go kierowcy 170tki. Ten patrzy na nas z ukosa, ale macha ręką i mówi, że mamy wsiadać.
Zatrzymujemy się na Kranji Station, naszym przystanku. Tym samym oficjalnie jesteśmy w Singapurze! Na dworcu walczymy z maszynką do wyrobu biletu na metro. 2,6$ (SGD, nie USD! W Singapurze obowiązują dolary singapurskie). Jedziemy do miasta, potem w końcu docieramy do naszego hotelu. Godzina 23:00, padamy trupem…