Kilka słów o Mandalay
Do Mandalay dojeżdżamy wczesnym rankiem. Zmęczeni po całonocnej podróży docieramy do naszego hotelu. Niestety nie mają tam pokoju wypoczynkowego dla gości pojawiających się o tak dziwnej porze. Na szczęście pracownik z recepcji jest tak miły, że pozwala nam skorzystać z pokoju, z którego wymeldowali się inni goście. Możemy się tam umyć i poczekać, aż nasz pokój będzie gotowy.
Pomimo zmęczenia postanawiamy przejść się po mieście. Naszym celem jest pałac i pobliskie świątynie. Okazuje się, że poruszanie się po Mandalay nie jest łatwe. Pieszy nie ma tu prawa bytu. Chodników praktycznie tu nie ma, a jak już są, to trzeba patrzeć pod nogi, żeby przypadkiem nie wylądować metr niżej w kanale. Większość czasu chodzi się ulicą, tuż obok jeżdżących samochodów, motorów itp. Ruch jest duży, ale nie ma korków. Może jest to spowodowane tym, że w mieście praktycznie nie ma świateł. Naszym największym problem jest za to przechodzenie przez ulicę. Pokonanie 6 pasów wśród jeżdżących samochodów nadal jest dla nas pewnym wyzwaniem. Ale trochę wprawy już mamy, trzeba tylko wyczuć moment, kiedy należy podejść do przodu. Tak, żeby nie zginąć 🙂
Na jednym ze skrzyżowań napotykamy światła dla pieszych. Zdziwieni i uradowani czekamy na zielone. Oj, głupie białe człowieki, głupie. Po dłuższej chwili oczekiwania, światło zapala się i już mamy wchodzić na jezdnię gdy nagle z lewej strony zaczynają wjeżdżać samochody w ogóle nie zwracając uwagi na pieszych. Zielone światło gaśnie, reszta samochodów rusza. Po tym epizodzie postanawiamy nie sugerować się więcej takimi przeżytkami jak światła drogowe 🙂
Po drodze robimy sobie przerwę w kawiarni na smoothie (2500 kyat). Wertujemy przewodnik i okazuje się, że pałac jest rekonstrukcją i nie jest szczególnie ciekawy. Postanawiamy odpuścić ten punkt programu i udajemy się prosto do świątyń. Zwiedzamy dwie, po czym uznajemy, że jesteśmy zmęczeni i właściwie to nie chce nam się oglądać kolejnych. Wracamy piechotą do hotelu i idziemy coś zjeść do Shan Ma Ma. Bardzo dobre jedzenie, w przystępnej cenie. Za obiad, 3 soki, ryż i dodatki płacimy 9000 kyat.
3 dawne stolice
Kolejny dzień postanawiamy spędzić na odwiedzeniu 3 dawnych stolic znajdujących się w okolicy Mandalay – Sagaing, Inwa, Amarapura. Dzień wcześniej pytaliśmy o ceny wycieczek zorganizowanych i koszt to około 20000-30000 kyat za osobę, w zależności od firmy. Ceny z reguły nie uwzględniają biletów wstępów, kursu łódką, przejazdu konną bryczką etc. My postanawiamy trochę się pomęczyć i odwiedzić te miejsca samodzielnie.
Najpierw trzeba znaleźć autobus jadący z Mandalay do Sagaing. Okazuje się, że nie ma z tym większego problemu. Niedługo po wyjściu z hotelu autobus znajduje nas 🙂 Kierowca widząc białe twarze już z daleka macha do nas, zatrzymuje się i na koniec przeprowadza nas przez ulicę bo widzi, że idzie nam to dość opornie. Tłumaczymy, że chcemy się dostać do Sagaing, nawet pokazujemy nazwę na ulotce z agencji. On pyta czy U Bein, ale kiedy uparcie powtarzamy, że Sagaing potwierdza że ok i pakuje nas na przyczepę. Płacimy 2000 kyat i jedziemy. Jak to zwykle bywa okazuje się, że nie dojeżdżamy do Sagaing tylko do U Bein, po czym następuje próba wysadzenia nas z autobusu. Jako, że nie chcemy współpracować, po chwili materializuje się obok drugi autobus, do którego zostajemy przesadzeni. Kolejne 1000 kyat i docieramy na miejsce.
Sagaing
Wysiadamy i od razu rzuca się na nas tłum – gdzie chcecie jechać? Taxi? Motorbike? Sprawdzamy jaki dystans mamy do pokonania. Niecałe 4 km. Wszyscy dokoła nagabują nas twierdząc, że to bardzo daleko i że nie damy rady tam dojść na piechotę. Ale my jesteśmy przekorni. Kulturalnie odmawiamy i odchodzimy na bok. Trzeba schować się gdzieś w boczne uliczki, gdzie jest mniejszy ruch motorowy i będziemy rzadziej zaczepiani.
Po jakimś czasie dochodzimy do schodów prowadzących na wzgórze. Drapiemy się po schodach na górę, na szczęście są zacienione, więc idzie się przyjemnie. Okazuje się, ze jest to boczne wejście, gdzie nikt nie sprawdza biletów wejściowych (po co, skoro nikt tamtędy nie chodzi). Na samej górze znajduje się stupa, i można podziwiać panoramę okolicy. Widoki całkiem przyjemne, widać okoliczne wzgórza z dużą ilością świątyń. Jedynym minusem jest mgła (smog?), przez którą wszystko jest przydymione. Wychodzimy głównym wejściem i szukamy innych schodków, żeby uniknąć wracania główna drogą.
W pewnym momencie dochodzimy do miasteczka, które w pierwszym momencie wydaje się opuszczone. Po chwili spotykamy mnicha, który wskazuje nam drogę. Okazuje się, że trafiliśmy do centrum medytacji. Zostajemy ugoszczeni posiłkiem, na który składają się kawałki kurczaka, prażone orzechy, jakaś zielenina i mandarynki. Pychota! Rozmawiamy też chwilę z jednym z mnichów, który mówi po angielsku. Dostajemy po butelce wody i ruszamy dalej. Po drodze zatrzymuje się obok nas jakaś para i pytają czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie. To już drugi raz tego samego dnia!
Zmęczeni dochodzimy do miejsca, w którym startowaliśmy. Łapiemy kolejnego busa do Inwa. 1000 kyat. Czekamy, aż bus się zapełni. W między czasie obserwujemy byka stojącego na skrzyżowaniu. Stoi sobie jak gdyby nigdy nic. Samochody i motocykle omijają go z obu stron. Nikt się nie przejmuje.
Ruszamy, przejeżdżamy za most i zostajemy wysadzeni z autobusu. Ale jak to? Już? Kierowca, licząc łatwo zarobione pieniądze, wskazuje nam kierunek gdzie mamy iść, żeby złapać łódkę na drugą stronę rzeki. No tak. To nam się udało. Idziemy około 1km, płacimy za przeprawę 2400 kyat (w obie strony) i w ten sposób dostajemy się do Inwa.
Inwa
Głównym środkiem transportu są tu bryczki konne. Ceny mają całkiem spore. Za obwiezienie po standardowej trasie ok 10000 kyat. Mogą jednak nastąpić jednostronne negocjacje i cena spada do 8000 kyat. Dalszych targów nie próbujemy, w końcu można się przejść piechotą. Przy pierwszej świątyni płacimy za wstęp do różnych obiektów na terenie Inwa – 20000 kyat. Spotykamy tam też dorożkarza, który chce nas przewieźć za rozsądniejszą cenę. Zmęczenie powoli daje o sobie znać dlatego przystajemy na jego propozycję. Jednak po wyjściu ze świątyni okazuje się, że nasz potencjalny przewoźnik zniknął. Pewnie znalazł kogoś, na kim zarobił lepsze pieniądze. No to spacerujemy dalej. Przy kolejnej świątyni spotykamy kolejnego dorożkarza odpoczywającego w pojeździe. Uzgadniamy cenę na 2000 kyat za osobę i idziemy zwiedzić świątynię. Po powrocie okazuje się, że cena wzrosła do 4000 kyat za osobę. No to spacerujemy dalej. Tym razem w towarzystwie bryczki jadącej koło nas i przewoźnika, który próbuje jeszcze z nami negocjować.
Po dojściu do jednej z najdalszych świątyń stwierdzamy, że mamy już dość mało czasu i albo złapiemy jakiś transport, albo U Bein trzeba będzie przełożyć na kolejny dzień. Po twardych negocjacjach z przewoźnikami udaje nam się zbić cenę transportu do akceptowanej przez nas kwoty. Drogę powrotną pokonujemy zatem bryczką. Jednak nie jest to coś godnego polecenia. Nie chodzi tu nawet o brak komfortu pasażerów. Raczej o sposób traktowania konia. Myślę, że to był nas pierwszy i ostatni raz w tym środku lokomocji. Ja mam natomiast nadzieję, że w Inwa będzie można w przyszłości wynająć rowery.
Po przedostaniu się na drugi brzeg postanawiamy spróbować dostać się do Amarapura i zobaczyć U Bein. Idziemy w stronę punktu, gdzie wysadził nas autobus. Nagle obok nas zatrzymuje się taksówka. Pada pytanie czy chcemy jechać do U Bein? Odpowiadamy, że tak. Taksówkarz mówi, że może nas tam podwieźć za darmo! Okazuje się, że taksówkę wynajęła turystka z Korei i uznała, że można podwieźć dwójkę piechurów. Czegoś takiego to się nie spodziewaliśmy 🙂
Amarapura
Do Amarapura docieramy tuż przed zachodem słońca. Podziwiamy tu most U Bein – najdłuższym tekowy most na świecie. O tej godzinie wygląda bardzo klimatycznie, zwłaszcza z chodzącymi po nim ludźmi. Spacerujemy trochę po moście, włóczymy się po okolicy, robimy zdjęcia. Zostajemy aż do momentu gdy słońce zaczyna chować się za horyzontem. Teraz czeka nas jeszcze powrót do miasta. Na szczęście udaje się bezproblemowo złapać tuk tuka, który za cenę 5000 kyat zawozi nas pod nasz hotel. Wykończeni, ale też szczęśliwi idziemy na kolację i padamy do łóżek.
Mingun
Następnego dnia postanawiamy zwiedzić jeszcze jedną dawną stolicę – Mingun. Żeby tam dotrzeć trzeba popłynąć promem z Mandalay. Wypływa on o 9 rano i wraca z powrotem koło godziny 13 (nasz został przesunięty na wcześniejszą godzinę tj. 12:30). W obu przypadkach warto być na przystani trochę wcześniej. Uprzedzono nas, że jeśli spóźnimy się na naszą łódkę będziemy musieli sobie załatwiać prywatny transport. Koszt promu to 5000 kyat za osobę, czas rejsu to ok 1h.
Miasteczko jest malutkie i można je obejść w 20 minut, na zwiedzanie zabytków wystarczy 1h – 1,5h. Na miejscu trzeba opłacić wstęp do strefy archeologicznej – 5000 kyat. Znajduje się tu kilka bardzo ciekawych obiektów. Naszym pierwszym celem jest pagoda Hsinbyume – imponująca biała świątynia. Warto zabrać ze sobą okulary przeciwsłoneczne, gdyż odbijające słońce razi w oczy. Wszystko w niej jest pokryte białą farba, nawet niektóre żarówki.
W Mingun znajduje się jeden z największych i najcięższych dzwonów na świecie. Naprawdę robi wrażenie. Można wejść pod spód i zobaczyć jak wygląda od wewnątrz, lub spróbować w niego uderzyć za pomocą drewnianej pałki. Dzwon miał być zawieszony na pobliskiej pagodzie, która miała mieć 150m wysokości. Niestety, świątynia nigdy nie została ukończona. Obecnie jest poważnie uszkodzona przez trzęsienia ziemi. Widać głębokie pęknięcia i sypiące się części. Kiedyś można było wejść na samą górę i zobaczyć panoramę Mingun, teraz wejścia broni stalowa krata, kłódka i drut kolczasty. Mimo wszystko nadal robi wrażenie.
Powrót
Do hotelu wracamy piechotą. Kupujemy nocne bilety autobusowe z Mandalay do Yangon i bilety samolotowe do Bangkoku. Mieliśmy jeszcze kilka pomysłów dotyczących miejsc, które można odwiedzić ale czas i problemy żołądkowo-jelitowe spowodowały potrzebę opuszczenia Birmy. Przed wyjazdem napotykamy się w Mandalay na jeszcze jedną ciekawostkę. Na jednej z ulic zostały rozstawione dmuchane zjeżdżalnie dla dzieci i ręcznie napędzana karuzela. Dzieci i rodzice bawią się, a tuż obok nich jeżdżą samochody.