I znowu o transporcie
Wracamy do Nong Khiaw i idziemy na dworzec kupić bilety do Luang Prabang (100000 kip). I tu ciekawostka. Bilety można kupić tylko w dniu odjazdu. Niestety nam nie udaje się kupić biletów na 2 kolejne autobusy bo oba mają już komplet ludzi i odjeżdżają. Musimy jechać kolejnym, o godzinie 13:30. I tu uwaga! Autobus może również odjechać wcześniej, jeżeli zbierze komplet. No to mamy 2,5h. Tylko nie wiemy czy możemy gdzieś iść czy musimy siedzieć i czekać na dworcu. Może się również okazać, że będzie za mało ludzi i zamiast czekać do 13:30 będziemy czekać dłużej.
Już mamy wychodzić z dworca, żeby pójść coś zjeść, gdy nagle podjeżdża tuk tuk z lokalnymi mieszkańcami. Zaczynają nas wołać, żebyśmy zaczekali. Ktoś biegnie po drugą parę, która poszła do pobliskiej knajpki. Przybiegają. My już przygotowujemy się do drogi. Niestety okazuje się, że nie wszyscy chcą jechać do Luang Prabang, więc jednak nie pojedziemy od razu. I bądź tu człowieku mądry 🙂
Poszukiwanie noclegu – część 1
Noclegu w Luang Prabang nie mamy zarezerwowanego wcześniej co okazuje się być błędem. Chodzimy od pensjonatu do pensjonatu i nigdzie nie ma już miejsc lub cena jest nie do zaakceptowania. Jedna z turystek, którą spotykamy mówi, że zarezerwowała przez internet w cenie 300000 kip i był to najtańszy pokój jaki znalazła. Zaczynamy się trochę denerwować …
Po 1,5h chodzenia i pytania udaje nam się znaleźć wolny pokój za 50000 kip w Mixay Guesthouse. Cena w porządku, ale jakość pozostawia wiele do życzenia. Na ścianach grzyb, do łazienki trochę strach wejść. Dobrze, że chociaż mamy wkładki do śpiwora bo pościel nie wygląda zachęcająco 😉
Nocny market
Zostawiamy rzeczy i szybko wychodzimy do miasta. Naszym celem jest nocny market. Jest to miejsce typowo turystyczne. Znajduje się tu bardzo dużo kramów z pamiątkami. Jest też bardzo dużo ludzi. Całość zajmuje kilka ulic, które w godzinach otwarcia marketu zostają zamknięte dla ruchu samochodowego. Zresztą przy ilości ludzi, żaden pojazd by się tamtędy nie prześlizgnął 😉 Samo miasto sprawia całkiem przyjemne wrażenie. Ma w sobie coś europejskiego. Jest tu dużo butików, sklepików i kawiarni.
Tradycja dawania jałmużny
Wstajemy o 5:30 i wychodzimy na miasto. Chcemy zobaczyć procesję mnichów, z której słynie Luang Prabang. Jest to zwyczaj polegający na tym, że codziennie rano mnisi przechodzą ulicami miasta niosąc swoje naczynia, do których wierni wkładają ryż lub inne dobroci. W mieście mnichów jest całkiem sporo i chodzą grupkami, więc mogłoby to być bardzo ciekawe doświadczenie. Mogłoby. Ale niestety nie jest.
Jest jeszcze ciemno. Widzimy pierwszych mnichów odbywających swoją codzienną wędrówkę przez miasto. Idziemy po drugiej stronie ulicy, żeby im nie przeszkadzać, aż dochodzimy do głównej ulicy. A tam? Tłum. Nie, nie mnichów. Tłum turystów. Wszyscy stoją ustawieni z aparatami i komórkami, a wśród nich krążą kobiety sprzedające porcję ryżu, którą później można ofiarować.
Kiedy pojawiają się mnisi część osób podchodzi do nich bliżej. Niektórzy robią zdjęcia z flashem podchodząc na odległość kilkudziesięciu cm. Nam przechodzi ochota na robienie zdjęć. Widok jest raczej przykry i chyba wolelibyśmy nie uczestniczyć w tym wydarzeniu. Chowamy aparat i idziemy w przeciwną stronę.
W czasie naszej drogi powrotnej napotykamy jeszcze jedną większą grupę mnichów. Idą szybkim krokiem, ale widać, że za nimi biegną ludzie z aparatami, z długimi lunetami i statywami. Pozwalamy im spokojnie przejść i tylko na koniec, gdy już wszyscy nas minęli, udaje nam się zrobić zdjęcia. Czas wracać do łóżka.
Poszukiwanie noclegu – część 2
Poranek spędzamy na poszukiwaniu nowego noclegu. Chodzimy dość długo po mieście, ale nadal większość miejsc jest zajęta. Okazuje się, że problem ze znalezieniem noclegu wynika z tego, że w Luang Parbang jesteśmy w okresie nowego chińskiego roku. Tego nie przewidzieliśmy.
W końcu udaje nam się znaleźć nocleg tuz obok naszego poprzedniego lokum, w Jaylia Guest house. Cena to 120000 kip, ale pokój wygląda o niebo lepiej. Mają tu ciekawy sposób rezerwacji bo właścicielka rano mówi nam, że ma komplet i żebyśmy wrócili o 11 to nam powie czy coś się zwolniło czy nie. Przenosimy nasze bagaże i ruszamy zwiedzać miasto.
Luang Prabang
W miasteczku zwiedzamy kilka świątyń. Wyglądają trochę inaczej niż te tajskie. Są całkiem ładne, ale po pewnym czasie wszystkie zaczynają wyglądać podobnie. Kierujemy się w stronę świątyni wpisanej na listę UNESCO – Wat Xieng Thong. Wejście jest płatne i wynosi 20000 kip od osoby, więc odpuszczamy jej zwiedzanie.Przy niektórych świątyniach wiszą karteczki dotyczące porannej pielgrzymki mnichów. Znajdują się na nich informacje jak należy się zachowywać i czego nie należy robić. Czyli – nie należy przeszkadzać mnichom w ich porannym rytuale, ani robić zdjęć z flashem. Nie należy również kupować ofiar dla mnichów chyba, że dla kogoś ma to prawdziwe znaczenie. Za to należy zachować odstęp od mnichów i darczyńców.
Po obiedzie wspinamy się na Mount Pousi. Jest to wzgórze górujące nad miastem, z którego ponoć warto zobaczyć zachód słońca. Wejście oczywiście płatne – 20000 kip od osoby. W drodze na szczyt jest sporo odnóg, które prowadzą do różnych rzeźb, jaskini czy innych cudów. Na górze jesteśmy tylko chwilę, dużo ludzi a widok nas nie zachwyca. Jakoś ciężko o zrobienie dobrego zdjęcia.
Wodospady Kuang Si
Naszym pomysłem na dziś jest wycieczka do wodospadów Kuang Si. Zaczynamy od śniadania, w czasie którego rozważamy opcje transportu. Rozważamy 3 możliwości.
- Lokalny autobus (koszt 50000 kip za osobę, ale nie wiemy czy w 1 czy w 2 strony). Odjazd o godzinie 11:30 i 13:00
- Rower, ale to dość daleko za miastem + ceny za wynajęcie roweru górskiego (z przerzutkami) są całkiem wysokie
- Tuk tuk – cena zależna od zdolności negocjacyjnych i koloru skóry 😉
Postanawiamy popytać o ceny tuk tuków i jeśli się nie uda dogadać z żadnym kierowcą to skorzystamy z autobusu. W czasie poszukiwań spotykamy dziewczynę, która też szuka transportu. Przyłączamy się do i w końcu udaje się wytargować cenę 40000 kip od osoby za przejazd w 2 strony i 4h na miejscu. Oczywiście okazuje się, że sprytny kierowca dogadał się jeszcze z 10 innymi osobami, z każdym na inną kwotę.
Wstęp na teren wodospadów kosztuje 20000 kip za osobę. Wejście zaczyna się od przejścia przez park, w którym znajdują się czarne niedźwiedzie. Niektóre są okaleczone, np. nie mają łapy. Niestety, wiele z nich zginęło lub wpadło w sidła z powodu zabobonów (np. łapa niedźwiedzia może uzdrawiać niektóre choroby) ☹
Zaraz potem zaczynają się wodospady Kuang Si. Kaskady turkusowej wody i oczek wodnych wyglądają bardzo malowniczo. Są też wyznaczone miejsca gdzie można pływać. Większość jest jeszcze pusta, gdyż na razie nie ma dużo ludzi. Jest nawet szansa na zrobienie kilku zdjęć.
Idziemy cały do góry, aż dochodzimy do głównego wodospadu. Okazuje się, że można wejść na jego szczyt. Prowadzi tam karkołomna ścieżka, która pnie się ostro w górę. Jest bardzo ślisko, mimo tego, że nie padało. Kamienie są wyślizgane, niektóre są też pokryte piaskiem. Czasami są liany, których można się złapać. Do góry jeszcze jakoś się idzie, ale zejście już nie jest takie proste i zajmuje więcej czasu.
Na górze jest przyjemnie. Dużo mostków nad rzeczką zasilającą wodospad. Są tam też oczka wodne, w których można popływać, huśtawki itp. Minus taki, że wszystko jest zarośnięte lasem, co przekłada się na brak słońca i lodowatą wodę.
Po zejściu na dół przebieramy się w stroje kąpielowe i idziemy trochę zmoczyć. Teraz wszędzie jest już mnóstwo ludzi. Woda jest bardzo zimna więc długo nie wytrzymujemy. Robimy sobie kilka zdjęć, suszymy się i wracamy do miejsca, z którego zaczynaliśmy naszą podróż. Po 4 miło spędzonych godzinach wracamy do Luang Prabang.