Autobusem przez granicę
Z Chiang Rai do granicy można dojechać autobusem za 200 bat. Nie jest to typowo turystyczny autobus. Za klimatyzację służą wiatraki i otwarte drzwi. Oprócz ludzi przewożone są różne pakunki, torby, paczki. Na przykład z nami jadą kury, które wesoło gdakają gdy autobus trafia na większą dziurę. Po przyjeździe do przejścia granicznego w Hua Xai i podbiciu pieczątek wyjazdowych z Tajlandii trzeba zapłacić za autobus, który przewiezie nas przez most przyjaźni. Podobno mostu nie można przejść na piechotę. Cena wynosi 40 bat, jazda trwa może 3 minuty. Następnie kupujemy wizę do Laosu. Urzędnik żąda 35$ (w internecie znaleźliśmy informację, że wiza miała kosztować 30$, hmm…).
Później trzeba jeszcze dostać się na dworzec autobusowy oddalony o kilka kilometrów od granicy. Tuk tukarze nie są chętni do negocjacji, więc postanawiamy iść piechotą licząc na to, że spotkamy jeszcze innych przewoźników. I faktycznie, udaje nam się znaleźć grupkę kierowców rozłożonych w hamakach, którzy są skłonni do obniżenia wygórowanej ceny. Na dworcu kupujemy bilet do Luang Namtha, jemy obiad i czekamy na odjazd autobusu.
Autobus, o dziwo, odjeżdża dosyć punktualnie. Droga wije się serpentynami i trzeba przyznać, że jest to bardzo widokowa trasa. Niestety stan asfaltu pozostawia wiele do życzenia. Co chwila musimy zwalniać prawie do zera, żeby nie stracić zawieszenia. Ciekawostką są przydrożne toalety. Autobus zatrzymuje się po środku niczego i każdy idzie za potrzebą w najbliższe krzaki. Jest to też dobry moment, żeby sfotografować górskie otoczenie 🙂 W czasie drugiego postoju kierowca znika gdzieś na pół godziny. Podobno tutaj to normalne. Kierowca najprawdopodobniej poszedł spotkać się z rodziną lub znajomymi, albo zgłodniał i poszedł coś zjeść. Bo w Laosie panuje takie powiedzenie:
Please, don’t rush (proszę się nigdzie nie spieszyć)
Podróż do Luang Namtha miała trwać 3h. Teoretycznie. Praktycznie trwa 5h. Po przyjeździe okazuje się, że dworzec autobusowy jest 10 km za miastem i trzeba jeszcze dojechać tuk tukiem do centrum. Zaczynamy dostrzegać tu pewien schemat… I znowu próby targowania się z tuk tukarzami spełzają na niczym, więc opuszczamy dworzec i idziemy piechotą. Na szczęście tuż za zakrętem spotykamy jeszcze jednego gościa w tuk tuku, który zgadza się pojechać za mniejszą kwotę (10000 kipów za osobę). Jeszcze tylko kolacja i można w końcu odpocząć w pensjonacie 🙂
Luang Namtha – rowerami po okolicy
Nasz pierwszy dzień w Luang Namtha postanawiamy spędzić na rowerach. Najpierw idziemy na śniadanie. I tu ciekawostka. Jeśli tęsknicie za chlebkiem czy croissant’ami, w Laosie znajdziecie coś dla siebie. Po czasach kolonialnych pozostały tu różne słodkości i bagietki. Jest to przyjemna odmiana po kilku tygodniach jedzenia ryżu i noodli. Niestety jedzenie jest tu stosunkowo drogie. Za śniadanie płacimy prawie tyle co za nocleg – 50000 kip.
Wypożyczamy 2 rowery górskie (40000 kip). Od właściciela wypożyczalni dostajemy mapkę i dowiadujemy się, że można zrobić przyjemne kółko dookoła miasta. Naszą uwagę przykuwa kartka wisząca na ścianie. Znajdują się na niej różne informacje i ostrzeżenia. Wśród nich widzimy, że wieczorami należy uważać na pijanych kierowców. Nie dodaje nam to zbytnio odwagi…
Postanawiamy nie korzystać z mapy, tylko pojechać drogą wzdłuż rzeki. Trasa jest bardzo malownicza. Po drodze mijamy małe przydrożne wioski. Dużo osób obserwuje nas z zaciekawieniem. Widocznie niewiele osób jeździ tędy rowerami. Dzieciaki machają i wykrzykują powitania.
W pewnym momencie zauważamy mostek wiszący nad rzeką. Wygląda na taki, który lata świetności ma już dawno za sobą. Trzeba więc tam pojechać i zrobić zdjęcia! W pobliżu znajdujemy drugi most, którym można przeprawić się na drugą stronę rzeki. Ruch panuje tu całkiem spory, co chwila mijają nas lokalni mieszkańcy jadący gdzieś skuterami.
Przejeżdżamy na drugą stronę i jedziemy sobie ubitą ścieżką. Teren robi się coraz bardziej górzysty, trzeba schodzić z roweru i go pchać. Nie poddajemy się jednak tak łatwo, bo ci wszyscy ludzie gdzieś muszą jeździć. Niektórzy mijają nas już nawet drugi raz.
W pewnym momencie napotykamy na trójkę turystów z dwójką przewodników. Patrzą na nas ze zdziwieniem. Pierwsze o co pytają to czy jesteśmy świadomi tego, co robimy? Okazuje się, że jesteśmy na trasie trekkingu do dżungli, skąd oni właśnie wracają. Trochę nas to dziwi, bo według naszej mapy (maps.me) nie znajdujemy się na terenie parku narodowego, gdzie ponoć udaje się większość wycieczek z przewodnikami. Co dziwniejsze, przewodnicy nie są specjalnie zadowoleni z naszego widoku i nakłaniają nas żeby zawrócić, bo dalej nie ma drogi, którą możemy przejechać na rowerze. Pytamy czy wyżej jest chociaż jakiś punkt widokowy, bo nie uśmiecha nam się tak po prostu zawrócić, ale wszyscy zgodnie twierdzą, że nie ma. Mówią nam, że ścieżka kończy się w niedalekiej odległości i zaczyna się dżungla. Tylko dokąd w takim razie jadą Ci wszyscy ludzie na skuterach?
Dziękujemy grzecznie za informacje, ale postanawiamy podejść jeszcze kawałek do góry. Na rowerach możemy się dość szybko dostać na dół i mamy jeszcze trochę czasu, więc szkoda by było tak po prostu odpuścić.
Finalnie znajdujemy punkt widokowy i tam postanawiamy, że trzeba już wracać. Niestety, nie wiemy co było na końcu tej drogi i jak daleko się ona jeszcze ciągnęła. Bezpiecznie wracamy do miasteczka i idziemy na kolację. W knajpce wpadamy na grupę spotkaną wcześniej na szlaku. W czasie posiłku słuchamy ich opowieści o wyprawie do dżungli. Namawiają nas gorąco do pójścia na taką wycieczkę, więc postanawiamy sprawdzić oferty agencji turystycznych.
Krętacz, niedoszły geograf, marketingowiec
Nasze poszukiwania trekkingu zaczynamy od internetu. Niestety, nie nastraja nas to pozytywnie do agencji oferujących wycieczki do dżungli. Po przeczytaniu części opinii zaczynamy być mocno sceptyczni co do całego pomysłu. Mimo wszystko chcemy porozmawiać z pracownikami biur turystycznych i wyrobić sobie własną opinię.
W internecie przeczytaliśmy np. że w niektórych agencjach twierdzą, że zabierają Cię na wycieczkę do parku narodowego, a tak naprawdę do parku nie wchodzą. Tu przypomina nam się sytuacja ze szlaku ze spotkaną grupą osób. Postanawiamy sprawdzić trasę w agencji, gdzie nasi nowi znajomi zakupili wycieczkę. Co słyszymy w odpowiedzi na pytanie czy wszystkie wycieczki 2 lub 3 dniowe odbywają się w parku narodowym? – Oczywiście, że tak! No to temu panu już dziękujemy.
Kolejna agencja. Standardowy zestaw pytań. A gdzie? A za ile? Pytamy pana czy może nam pokazać na mapie trasę wycieczki. Najpierw pan twierdzi, że mapy nie posiada, ale okazuje się, że niestety duża mapa wisi na ścianie. Szlaku szuka, niestety bezskutecznie. Woła kolegę, który staje nad nim, ale próżno tu szukać pomocy. Po kilku minutach znajduje na mapie nazwę naszej miejscowości i dumnie oznajmia nam, że jesteśmy tutaj. My grzecznie dziękujemy i mówimy, że wrócimy jak już dowie się gdzie wysyła swoich klientów. Chyba jednak nie chcemy im powierzać swojego zdrowia i życia.
No i na koniec nasza gwiazda. To typ, który łapie Cię już na ulicy, zagada Cię na śmierć i sprzeda wszystko. Nawet coś czego kompletnie nie potrzebujesz. Każda wycieczka szyta na twoją miarę, jeżeli coś nie pasuje to się zmieni, wytnie, doklei. -Nie chcecie iść na trzy dni? Nie ma problemu! Pójdziecie z wycieczką 3-dniową, ale odłączycie się po dwóch dniach. Dostaniecie osobnego przewodnika. -Jest za drogo? Spuszczę wam cenę o połowę! Tylko nie mówcie innym w grupie, bo oni płacą więcej. Im dłużej się zastanawiasz, tym więcej uzyskasz. Przynajmniej teoretycznie. Niestety po sprawdzeniu opinii w internecie nie podjęliśmy ryzyka wykupienia wycieczki w tej agencji.
Są też biura, które mają dobre opinie i jeżeli ma się więcej pieniędzy, pewnie warto zaryzykować. Niestety nam już brakło czasu. Nie było też osób chętnych na program, którym my byliśmy zainteresowani, co podrożyłoby koszty tej imprezy. Dlatego warto zainteresować się trekkingiem zaraz po przyjeździe.
A tak na marginesie. Dzisiaj Chiński Nowy Rok! Są fajerwerki i impreza 🙂
Rowerowa pętla
Kolejny dzień w Luang Namtha również spędzamy na rowerach. Tym razem postanawiamy skorzystać z mapy, którą dostaliśmy w wypożyczalni. Trasa biegnie wśród pól ryżowych i okolicznych wiosek. Dodatkowo można dojechać do wodospadu i pagody znajdującej się na wzgórzu.
Wodospadu nie udaje nam się zobaczyć. Po pokonaniu kilku kilometrowej trasy po wyboistej i dziurawej drodze okazuje się, że wstęp jest płatny – 10000 kip za osobę + 1000 kip za rower. Jako, że jesteśmy w środku pory suchej pytamy turystów, którzy wodospad widzieli, o ich wrażenia. Wszyscy zgodnie twierdzą, że za tą kwotę nie warto. W wodospadzie praktycznie nie ma wody. No to wracamy do głównej drogi i kontynuujemy jazdę dalej.
Trasa jest sympatyczna, ale mamy wrażenie, że dużo ciekawiej byłoby tu w porze deszczowej. Po zrobieniu całej pętli wracamy do Luang Namtha i idziemy na obiad. W końcu udaje nam się zjeść słynny mango sticky rice (ryż z mlekiem kokosowym i mango). Pychota! Deser naprawdę warty spróbowania.