Dzień zaczynamy od śniadania w hotelowej restauracji. Funkcjonuje ono na zasadzie szwedzkiego stołu, a oferta przygotowana jest głównie pod turystów z zachodu. Wybór jedzenia jest naprawdę duży, co w połączeniu ze stolikiem z widokiem na morze, przekłada się na bardzo dobry początek dnia?
Udajemy się do recepcji, gdzie poprzedniego dnia zamówiliśmy transfer do miasta. Punktualnie o 9:15 podjeżdża mały, hotelowy busik. Wsiadamy i jedziemy do Kuching! Przejazd kosztuje nas 20RM od osoby, za kurs w jedną stronę. Kierowca mówi nam, że czas dojazdu to około 45 minut do godziny. Podróż mija w miarę szybko. Wysadza nas na nadbrzeżu twierdząc, że to dobre miejsce żeby zacząć zwiedzanie miasta. Informuje nas również, że będzie na nas czekał w tym samym miejscu o godzinie 14:15 i prosi o punktualność. Wcześniej podczas ustalania godzin powrotu w hotelu mieliśmy do wyboru dwie opcje, wcześniejszą o 14 lub późniejszą o godzinie 18. Zdecydowaliśmy się na wcześniejszy powrót, aby pozwiedzać później okolice hotelu.
Kuching
Na początek warto wspomnieć, że Kuching to miasto kotów?. Potwierdzeniem tego stwierdzenia może być fakt, że pierwsze co widzimy po wyjściu z busa to rzeźba przedstawiającą bawiące się koty. W Kuching znajduje się także muzeum kotów, które jest obowiązkowym miejscem do odwiedzenia dla wszystkich mających bzika na ich punkcie. Tak przynajmniej twierdziła koleżanka, która wcześniej była w tym muzeum:) My odpuściliśmy i skupiliśmy się bardziej na zwiedzaniu samego miasta.
Nasz spacer po Kuching zaczynamy od zwiedzania nabrzeża. Miasto jest podzielone na dwie części rzeką Sarawak. W mieście jest tylko kilka mostów dzięki którym można przedostać się z jednej strony na drugą, ale są one oddalone o siebie o kilka kilometrów. Innym sposobem przedostania się na drugą stronę rzeki jest podróż łodzią. Jest to najpopularniejsza forma transportu wśród turystów. Po drugiej stronie rzeki widzimy budynek, w którym zbierają się głowy państwa i debatują nad sprawami kraju (New Sarawak State Legislatieve Assembly Building). Z daleka wygląda interesująco, ale nie na tyle, żeby skusić nas na podróż na drugą stronę.
Idąc dalej wzdłuż nabrzeża zauważamy mężczyznę, który pokazuje coś na drzewie, pod którym przeszliśmy. Na początku nie jesteśmy w stanie zrozumieć o co mu dokładnie chodzi, ale po chwili wszystko staje się jasne. Między gałęziami dostrzegamy gniazdo „sting bees”. Ul faktycznie jest pokaźnych rozmiarów. Para turystów idących za nami też zauważa wskazywane gniazdo i, ku uciesze nieznajomego, omija drzewo szerokim łukiem.
Mijamy także mały fort oraz śmieszne krokodyle fontanny, które niestety nie działają.
Zaraz potem kierujemy się w stronę centrum miasta. Na naszej drodze spotykamy kilka różnych świątyń. Część z nich wyróżnia się poprzez nietypowe dekoracje lub żółwie zamknięte w akwariach.
Chodząc uliczkami znajdujemy miejsce z lokalnymi przekąskami. Ustawiamy się w kolejce i próbujemy się dowiedzieć co mamy do wyboru. W przyczepie pieczone są 3 rodzaje ciasteczek po 0,5RM za każde. Pytamy czym się od siebie różnią, niestety sprzedawca nie potrafi nam tego dokładnie wytłumaczyć. Dowiadujemy się że są bananowe i ziemniaczane. Kupujemy po 2 z każdego rodzaju. Próbuję nieśmiało bananowego. Pychota! Sprzedawca widząc moją reakcję zaczyna się śmiać. Jest świadomy, że ciasteczka są bardzo smaczne. Bananowe były najlepsze;)
Jednym z budynków rzucających się w oczy jest ogromny różowy meczet. Jeśli podejść z odpowiedniej strony, można zrobić zdjęcie, na którym ujmiemy prawdziwą magię kolorów. Różowy meczet, pastelowy rozlatujący się domek, kolorowi sprzedawcy. Do tego jeszcze ruchliwa ulica i samochód Google’a;) Z głośników rozlega się nawoływanie do modlitwy dlatego odpuszczamy sobie wizytę w środku meczetu.
Mamy jeszcze trochę ponad pół godziny do planowanego odjazdu więc decydujemy się na jakieś danie w arabskiej knajpce. Okazuje się jednak, że na jedzenie czekamy jakieś 20 minut. Szybko jemy, płacimy rachunek i biegniemy w stronę miejsca zbiórki. Niestety spóźniamy się 5 minut. Obrażony kierowca wyrzuca nam, że mieliśmy być wcześniej, przez co teraz jesteśmy spóźnieni. Okazuje się, że w busie siedzą jeszcze 2 inne osoby, które najprawdopodobniej kierowca odbierał z lotniska. Na szczęście pasażerki nie są zbyt zaaferowane naszym spóźnieniem.
Wracamy do naszego hotelu. Korki są już nieco większe niż gdy jechaliśmy w przeciwną stronę. Powrót zajmuje nam troszkę ponad godzinę. Po powrocie z Kingą udajemy się na spacer. Monika zostaje w hotelu, żeby odpocząć.
Bieg przez dżunglę
Kierując się mapką z hotelu szukamy krótkiego szlaku, który chcieliśmy przejść. Najpierw mijamy Rainforest resort, który sąsiaduje z naszym ośrodkiem. Część domków położona jest w lesie na wysokich palach. Wyglądają jak domki na drzewie, tylko zamiast drabinki, mają schodki. Nie jesteśmy pewni, czy ktoś tam mieszka, ale na pewno jest to atrakcja dla turystów. Mijamy kilka ładnie wyglądających, kamiennych fontann, które wręcz perfekcyjnie wtapiają się w dżunglę. W końcu znajdujemy oznaczenia szlaku. Chwilę później natrafiamy na informację turystyczną. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że wejście na szlak kosztuje 10RM od osoby. Podchodzimy do pani siedzącej za biurkiem i mówimy, że chcielibyśmy wejść na szlak jednak ona twierdzi, że jest już późno i może to być niebezpieczne. Mówi, że zwykle ludzie przychodzą tutaj rano lub wczesnym popołudniem. Teraz jest już późno, co oznacza, że w dżungli będzie ciemno. W dodatku wcześniej padało, więc może być ślisko. Żeby pokonać całą trasę, potrzebujemy minimum 90 minut, w zależności od naszej kondycji itp.
Po krótkim zastanowieniu się, decydujemy się spróbować. Mówimy kobiecie, że najwyżej pójdziemy kawałek i zawrócimy. Kobieta niechętnie się zgadza i pozwala nam iść dalej. Daje nam listę, na którą musimy się wpisać podając nasze dane, telefon oraz godzinę wejścia na szlak. Faktycznie, patrząc po liście, jesteśmy jednymi z niewielu osób, które skorzystały ze szlaku, a już na pewno jedynymi, którzy wybierają się w takiej porze.
Szlak zaczyna się od stromego podejścia. Mieliśmy już styczność z dżunglą i wiedzieliśmy czego należy się spodziewać. Faktycznie, jest trochę ślisko i podejścia pod górę są ciężkie, ale jakoś dajemy radę. Potem robi się coraz ciekawiej, powalone drzewa, mosty linowe, trudniejsze odcinki do pokonania. Idziemy bardzo szybko i po chwili nasze ubrania zaczynają się kleić od potu. Wilgotność jest bardzo duża, ale w końcu udaje się nam dojść do głównego punktu na tej trasie – wodospadu. Czujemy się jak zdobywcy:) Decydujemy, że nie zawracamy, tylko idziemy dalej. Do pokonania zostało około 2/3 trasy. W końcu zaczynamy biec, ślizgając się na liściach, przeskakując drzewa, wbiegając po ścianach kamieni i wspinając się po linach. Zmęczyliśmy się niesamowicie, ale udało się pokonać całą trasę. Czas? 50 minut. Kobieta w biurze podróży jest zdumiona i pyta nas czy faktycznie udało nam się pokonać całą trasę. Z uśmiechem na twarzy wypełniamy godzinę powrotu. Następny czas po nas to 95 minut. Jesteśmy wykończeni ale też dumni ze swojego osiągnięcia.
Na końcu szlaku znajduje się park linowy. Żeby z niego skorzystać trzeba umówić się dzień wcześniej. Koszt to 60RM od osoby. Podczas naszego biegu przez dżunglę mijaliśmy ten park. Na początku myślałem, że to po prostu kolejna część trasy i jakoś normalne wydało mi się to, że trzeba po wbitych w drzewo deseczkach wyjść na górę i kontynuować po wiszących tam linach, ale Kinga szybko sprowadziła mnie na ziemię, mówiąc, że tu jednak chyba trzeba mieć jakieś zabezpieczenia. W sumie to racja, będąc w kilku parkach linowych w Polsce za każdym razem mieliśmy zabezpieczenia. Kto nie był, powinien się koniecznie wybrać do najbliższego – pierwszorzędna zabawa i zdrowy wysiłek 🙂
Przed powrotem do hotelu spotyka nas jeszcze jedna niespodzianka. Na mostku stoi mężczyzna i pokazuje nam żebyśmy podeszli do niego ale nie mówili nic. Cicho zbliżamy się do barierki i patrzymy w miejsce, które nam pokazuje. Niewiele widać, jakaś rzeczka, dużo krzaków. Po chwili dostrzegamy dynamiczny ruch i uciekającego, małego krokodyla:D Zdjęcia niestety nie udało się zrobić;/
Santubong
Po powrocie do hotelu udajemy się na kolację:)
Tam do naszego stolika dosiada się rybak który opowiada nam historię dotyczącą góry Santubong.
Znajduje się ona w pobliżu naszego ośrodka. Ma trochę ponad 800 metrów wysokości. W czasie planowania naszego wyjazdu pojawił się pomysł, zdobycia szczytu, ale będąc już na Borneo porzuciliśmy ten pomysł. Tropikalny klimat skutecznie nas zniechęcił do podejmowania nadmiernego wysiłku. Zainteresowanych, odsyłam jednak do YouTube ponieważ szlak wydaje się dosyć ciekawy.
A oto legenda dotycząca góry:
Musicie wiedzieć, że to smutna historia z tragicznym zakończeniem. Legenda mówi o dwóch siostrach – księżniczkach z Kayangan. Jest to jedno z niebieskich królestw, bardzo lubianych przez ludzi, gdyż pomagało im w rozwiązywaniu różnego rodzaju sporów. Księżniczki Santubong oraz Sejinjang dostały zaproszenie od ludzi. Chcieli oni, żeby księżniczki zamieszkały na ziemi. Obie ochoczo się zgodziły. Piękniejsza z księżniczek, Santubong, miała wielu adoratorów. W końcu wyszła za mąż i zaszła w ciążę. Sejinjang była bardzo zazdrosna i zaczęła twierdzić, że to ona jest piękniejsza. Santubong nie zgodziła się z nią. Między siostrami wywiązała się kłótnia, w czasie której Sejinjang zabiła siostrę poprzez uderzenie w głowę. Santubong spadła na ziemię i zamieniła się w górę. Jednak, chwilę przed tym, Santubong rzuciła wrzecionem w siostrę. Oderwany kawałek ciała, wpadł do morza tworząc lokalne wyspy. Reszta ciała Sejinjang także spadła na ziemię, tworząc mniejszą górę, w pobliżu Santubong. Tak wygląda tragiczna legenda góry. Jeśli weźmiecie łódkę lub pojedziecie w stronę Kuching, zwróćcie uwagę na górę Santubong. Jej profil wygląda jak leżąca kobieta.
Ostatnią atrakcją tego dnia jest piękny zachód słońca. Ma to przełożenie na dużą ilość zdjęć i kilka ugryzień komarów 🙂