Przylot do Sajgonu, czyli pierwsze wrażenia z Wietnamu
Zwiedzanie Wietnamu zaczynamy na południu kraju. Z Kuala Lumpur dostajemy się samolotem do Sajgonu (Ho Chi Minh). Po wyjściu z lotniska błyskawicznie zostajemy otoczeni przez taksówkarzy oferujących transport do centrum. Zamiast korzystać z ich usług spokojnie kierujemy się do autobusu numer 152. Po wyjściu z lotniska trzeba skręcić w prawo. Po drodze mijamy żółty autobus. On również jedzie do centrum, ale jest droższy, cena wynosi 20 000 VND za osobę. Kawałek dalej stoi zielony autobus 152. Cena 5 000 VND od osoby.
Walutą obowiązującą w Wietnamie są dongi (VND). Pierwsze co robi turysta po przylocie na lotnisko to wymiana waluty lub wyjęcie pieniędzy z bankomatu. W bankomatach można jednorazowo wyjąć maksymalnie 2 000 000 lub 3 000 000 VND, często dodatkowo zostaniemy obarczeni prowizją, dlatego warto wyjmować maksymalną możliwą kwotę. Mając pieniądze w ręce możemy iść szukać transportu, problem jednak polega na tym, że mamy w ręce tylko wysokie nominały.
W autobusie płaci się za przejazd w trakcie jazdy. Ruszamy w drogę i dopiero wtedy po pojeździe zaczyna chodzić mężczyzna sprzedający bilety. Dajemy mu 200 000 VND, gdyż nie mamy drobnych. Dostajemy z powrotem ok 120 000 VND i jakieś drobne. Pytamy gdzie reszta, ale nie dostajemy żadnej odpowiedzi. Mężczyzna idzie dalej i zbiera pieniądze od kolejnych osób. Dopiero później zaczyna coś wydawać. Po kilku minutach wraca do nas i oddaje nam część pieniędzy, ale nadal stanowczo za mało. Na nasze pytania najpierw coś odpowiada, później przestaje w ogóle reagować. W końcu gdy ponownie przechodzi koło nas, udaje się nam dostać brakującą część pieniędzy. Bileter nie mówi już ani słowa. Wracając na przód autobusu zostaje jeszcze zaczepiony jeszcze przez jedną pasażerkę, która również domaga się swoich pieniędzy. Witamy w Wietnamie 🙂
Skutery w Sajgonie
Wysiadamy niedaleko centrum i dalej postanawiamy pójść piechotą. Pierwsze co nas uderza to ruch uliczny w Sajgonie. Wszyscy, których spotkaliśmy wcześniej, mówili nam, że Wietnam pod tym względem jest najgorszy w całej Azji. Przepisy ruchu drogowego w Wietnamie to tak naprawdę wskazówki jak jeździć. I to szczera prawda. Tysiące skuterów. Dosłownie. Całe mrowie porusza się po ulicy. Część jeździ pod prąd. Część nie zważa na światła. Najgorsze jest jednak przechodzenie przez ulicę. Pieszy ma zielone, a skutery i tak jadą. Okazuje się, że należy iść powoli, prosto przed siebie. Wtedy zostajemy ominięci przez większość pojazdów. Czasem trzeba się jednak zatrzymać i puścić niektórych kierowców. Nawet stojąc na pasach można zostać strąbionym. Gorzej, że klaksonu używa się zamiast hamulca. Najłatwiej jest się podczepić pod kogoś lokalnego i iść razem z nim. Przynajmniej na początku. W jednym ze sklepów dostrzegamy też podkoszulek ze śmiesznym nadrukiem:
Green – I can go, Yellow – I can go, Red – I still can go (Zielone – mogę iść, żółte – mogę iść, czerwone – nadal mogę iść :)).
Docieramy do naszego hotelu: Miss Loi Guesthouse. Pierwszy problem – klimatyzacja dziś nie działa. Drugi problem – WiFi również dzisiaj nie działa. Dodatkowo nasz pokój znajduje się na jednym z wyższych pięter, a w budynku nie ma windy. Warto zaznaczyć, że wąskie, bardzo wysokie domy są charakterystyczne dla Wietnamu. W ciągu dnia, życie toczy się na najniższym piętrze, gdyż tam jest najchłodniej.
Po chwili odpoczynku idziemy coś zjeść i pokręcić się jeszcze po mieście. Zaraz obok naszego hotelu jest mały kramik, gdzie można spróbować zupy Pho. Jest to rosołek z mięsem, makaronem i zieleniną. Pychota! Zupę tą próbowaliśmy jeszcze później w kilku miejscach, ale ostatecznie ta pierwsza była najlepszą jaką jedliśmy w Wietnamie.
Popołudnie spędzamy kręcąc się po centrum. Sajgon jest nawet ciekawy. Dużo sklepów, kawiarni, zieleni i parków (co w miastach azjatyckich wcale nie jest takie oczywiste). Natrafiamy na jeden park, gdzie w weekendy otwarty jest Central Market. Można tu kupić dużo ciekawego jedzenia. Jest nawet oskórowany krokodyl. Próbujemy herbaty z żelkami, która jest tu często spotykana. Na zewnątrz ludzie grają w zośkę albo w piłkę. Całkiem klimatycznie miejsce.
Zwiedzanie Sajgonu
Rano udajemy się w okolicę centralnego marketu w celu złapania autobusu do tuneli Cu Chi. Niestety nie udaje nam się szybko znaleźć przystanku autobusowego, a w międzyczasie podchodzą do nas młodzi ludzie, którzy chcą nam zadać kilka pytań. Początkowo myślimy, że chcą nam coś sprzedać, albo w coś nas wkręcić, więc próbujemy ich zbyć. Później okazuje się, że to studenci, którzy mają ćwiczyć swój angielski poprzez rozmowy z turystami. Spędzamy trochę czasu rozmawiając, dowiadujemy się też gdzie kolejnego dnia mamy szukać autobusu. Dworzec znajduje się faktycznie obok centralnego marketu, tylko po przeciwnej stronie niż go szukaliśmy.
Przez to wszystko weryfikujemy nasze plany zwiedzania i zostajemy cały dzień w Sajgonie.
Zamiast do tuneli idziemy do War Remnants Museum (muzeum pozostałości po wojnie). Można tam poznać burzliwą historię Wietnamu. Po drodze zostajemy jeszcze kilkukrotnie zaczepieni przez grupki studentów, z którymi chwilę rozmawiamy.
Na zewnątrz stoją samoloty, czołgi, działa itp. Wewnątrz budynku znajduje się dużo opisów, infografik i zdjęć. I trzeba przyznać, że zdjęcia są dla ludzi o mocnych nerwach. Pokazują np. skutki działania agent orange – chemikaliów rozpylanych przez USA nad Wietnamem.
Muzeum ma jedną zasadniczą wadę. Około godziny 12:30 jest przerwa i trzeba opuścić teren muzeum. Jeżeli nie zdążyło się zwiedzić całości, można później wrócić na tym samym bilecie.
Później kręcimy się bez większego celu po mieście. Obserwujemy ruch i życie toczące się na ulicach. Wracamy do hotelu zahaczając jeszcze o centralny market i pyszną herbatkę z żelkami. Wieczorem idziemy do Royal Saigon Restaurant. Jemy tu najlepsze Sajgonki w całym Wietnamie. Ceny niestety turystyczne, ale naprawdę warto spróbować.
Tunele Cu Chi – Ben Douc
Rano udaje nam się znaleźć autobus nr 13. Jedziemy nim do samego końca i przesiadamy się na autobus nr 79. Kierowca widząc turystów wie gdzie ma nas wysadzić. Zatrzymuje się praktycznie pod wejściem do kompleksu. Na dojazd trzeba liczyć ok 1,5h.
Za wejście do tuneli i parku płacimy 180 000 VND. W parku znajduje się świątynia i wysoka wieża. Niestety do środka wieży nie można wejść. Spacerując po okolicy zauważamy, że jest tu dużo lokalnej młodzieży, która prawdopodobnie przyjechała tu na wycieczkę szkolną. Zagranicznych turystów można za to policzyć na palcach jednej ręki. Wejście do tuneli jest słabo oznaczone, ale po jakimś czasie udaje nam się je zlokalizować. Na miejscu dostaniemy przewodnika w cenie biletu.
Po zebraniu 8-osobowej grupy zaczynamy zwiedzanie. Najpierw oglądamy propagandowy film chwalący męstwo Wietnamczyków, zabijających złych Amerykanów. Oprócz tego pokazuje on historię powstania tuneli. Następnie przewodnik pokazuje nam makietą tuneli. Tłumaczy ile mają poziomów, jakie znajdowały się w nich pomieszczenia itp. Trzeba przyznać, że Wietnamczycy byli całkiem sprytni i dobrze to wymyślili.
Po tym teoretycznym wstępie ruszamy zwiedzać tunele. Wchodzimy do lasu i w pewnym momencie zatrzymujemy się na ścieżce,a przewodnik nas informuje, że tu znajduje się wejście do tuneli. Patrzymy, rozglądamy się, ale nic nie widzimy. Wietnamczyk zaczyna opukiwać ziemię w różnych miejscach. W pewnym momencie słyszymy głuchy odgłos. Mężczyzna odgarnia liście i naszym oczom ukazuje się ukryta klapa. Wejście okazuje się tak małe, że nie wierzymy, że ktokolwiek mógłby tamtędy przejść. Ale przewodnik szybko znika wewnątrz. Po chwili wychodzi w innym miejscu. Następnie zachęca nas do spróbowania swoich sił. Tunel okazuje się być bardzo wąski i niski. Trzeba iść na kolanach lub kucając. No i nie można się wyprostować.
Później przechodzimy jeszcze przez inne tunele i pomieszczenia (sala obrad, kuchnia, szpital). Wewnątrz jest dużo odnóg i bez przewodnika można by się prosto zgubić. Widzimy też pułapki takie jak zapadnie i doły z kolcami. Najdłuższy z tuneli udostępniony zwiedzającym ma około 30 m. Jest w nim strasznie duszno i klaustrofobicznie. A podobno pokazowe tunele i tak zostały poszerzone, żeby zagraniczni turyści byli w stanie się w nich zmieścić.
Wodny teatr lalek
Po powrocie do Sajgonu postanawiamy zobaczyć jeszcze teatr lalek na wodzie w Golden Dragon Water Puppet Theater. Idziemy do teatru zapytać, o której godzinie odbywają się spektakle. Okazuje się, że do najbliższego mamy jakieś 15 min. Nie zastanawiając się długo kupujemy bilety – 460 000 VND za 2 osoby.
Spektakl robi wrażenie. Na scenie znajduje się basen z wodą, gdzie odbywa się przedstawienie. Po bokach siedzą ludzie w tradycyjnych strojach grając na instrumentach i śpiewając. Kukiełki tańczące na wodzie obrazują sceny z życia Wietnamczyków. Widzimy zwierzęta, ludzi, smoki. Pomimo tego, że przedstawienie odbywa się po wietnamsku, część scenek jest prostych do zrozumienia. Przypuszczamy, że rozumielibyśmy jeszcze więcej, gdybyśmy lepiej znali kulturę Wietnamu.
Jedna rzecz, która może być irytująca to fakt, że nikt nie zabrania filmowania i robienia zdjęć. Jak tylko rozpoczął się spektakl bardzo dużo osób siedzących przed nami wyciągnęła telefony i zaczęła nagrywać. Dodatkowo po kilku minutach od początku przedstawienia na salę zaczęła wchodzić dość duża, spóźniona grupa osób. Chwilę zajęło im znalezienie właściwych miejsc. A kiedy już się wygodnie usadowili, to wyciągnęli telefony komórkowe …