Po kilku tygodniach spędzonych w Indonezji wracamy do Malezji. Chcemy tu spędzić ostatnie dwa tygodnie naszej podróży. Planujemy ponownie odwiedzić wyspę Penang, a później chcemy pojechać na wyspy Perhentian Islands. Wyspę Penang odwiedziliśmy już kilka lat temu, ale nie udało nam się wtedy zwiedzić porządnie głównego miasta, wpisanego na listę UNESCO Georgetown, co planujemy teraz nadrobić. Dodatkowym powodem, dla którego chcemy tu wrócić, jest fakt, że miejsce to słynie z bardzo dobrego jedzenia!
Transport na wyspę Penang
Żeby dostać się z Kuala Lumpur na wyspę Penang można skorzystać z autobusu lub pociągu. My wybieramy drugą opcję. Za bilety dla dwóch osób płacimy 158 RM. Podróż trwa około 5 godzin i jest całkiem komfortowa. Pociąg dojeżdża do stacji w miasteczku Butterworth, gdzie należy przesiąść się na prom płynący do Georgetown.
Ciekawy jest sposób kupowania biletów na prom. Pojedyńczy bilet kosztuje aż 1,2 RM 🙂 W kasie biletowej dajemy banknot 10 RM prosząc o dwa bilety. Po chwili dostajemy 10 RM rozmienione na drobne i zostajemy skierowani w stronę bramek wejściowych. Podchodzimy do bramek gdzie wrzuca się monety, a tam kolejny pracownik zabiera od nas po 1,2 RM i wrzuca drobne do otworu na monety. Wygląda to całkiem zabawnie, zwłaszcza gdy w dłoni ma już taką ilość monet, że zaczynają się mu wysypywać. Ale zgodnie dochodzimy do wniosku, że jest to jeden z ciekawych sposobów na zwiększenie zatrudnienia 😉
Podróż promem trwa około 20 minut. Centrum turystyczne Georgetown jest na tyle małe, że do naszego hotelu docieramy piechotą. Po krótkim odpoczynku idziemy jeszcze na krótki spacer po mieście. Ponieważ trafiamy na święto dziękczynienia kończące miesiąc ramadanu (Hari Raya Puas), miasto okazuje się być praktycznie puste i chodzi się po nim bardzo przyjemnie.
Wizyta w willi Cheong Fatt Tze
Kolejny dzień zaczynamy od wizyty w Chińskim Niebieskim Dworze (Blue Mansion). Zwiedzanie odbywa się w grupie z przewodnikiem. Bilet wstępu kosztuje 17 RM. My decydujemy się na najwcześniejszą możliwą godzinę wejścia, czyli 11:00 rano. Po zebraniu wszystkich uczestników jesteśmy dzieleni na dwie mniejsze grupy. Przydział do grup zależy od języka w jakim chcemy odbywać zwiedzanie.
Naszym przewodnikiem jest kobieta, która opowiada nam wiele ciekawostek o historii willi i jej właścicielach. Jedynym minusem jest fakt, że nie ma mikrofonu, więc trzeba bardzo blisko stać, żeby cokolwiek usłyszeć. Willę zbudował w XIX wieku Cheong Fatt Tze. Był to bogaty, chiński kupiec i polityk, który prowadził kilka różnych biznesów. Postanowił, że będzie miał tyle synów ile ma biznesów, dzięki czemu, po jego śmierci, każdy z nich mógłby się zająć jednym interesem. Chyba mu się to nawet udało, bo miał 6 synów. Niestety i tak jego biznesy nie przetrwały.
Kupiec wybudował swoją willę zgodnie z zasadami feng szui. Okazuje się np, że woda w domu musi płynąć, bo to gwarantuje bogactwo. Dom został więc zbudowany w taki sposób, żeby woda cały czas płynęła. Wewnątrz budynku znajduje się otwarty dziedziniec, na który pada deszcz, a w ścianach i podłodze skonstruowane są odpowiednie odprowadzenia wody, wyprowadzające ją poza budynek.
Willa robi naprawdę spore wrażenie. Zewnętrzne ściany (również niektóre wewnątrz) są pomalowane na intensywny kolor indygo.
Szukając murali w Georgetown
Po zwiedzeniu Niebieskiego Dworu udajemy się na spacer po mieście w poszukiwaniu murali. Jest to jedna z głównych atrakcji w Georgetown. W każdym punkcie informacji turystycznej możemy dostać bezpłatną mapę, gdzie zaznaczone są lokacje murali. Poza tym wystarczy rower lub własne nogi i mamy zagwarantowane ciekawe popołudnie. Niektóre ze ściennych obrazów od razu rzucają się w oczy, ale niektóre są dosyć dobrze ukryte. Na tyle dobrze, że nie potrafimy znaleźć kliku z nich. W przypadku problemów ze znalezieniem, warto rozglądnąć się dookoła – może się okazać, że gdzieś stoi jakaś grupa turystów, a szukany przez nas mural jest akurat za załomem lub w bocznej uliczce.
Jak chodzi o jedzenie, to próbujemy kilku lokalnych przysmaków sprzedawanych w ulicznych budkach. Najbardziej przypada nam do gustu omlet z ostryg. Jedna z najsmaczniejszych rzeczy jakie ostatnio jedliśmy. Będąc w Red Garden (skupisko knajpek, gdzie można zjeść dużo rzeczy) próbujemy też słynnej zupy Laksa. Niestety nam jakoś nie smakuje. Pewnie zależy to od sposobu przyrządzenia, ale nam nie podchodzi w ogóle.
W poszukiwaniu lokalnych przysmaków
Kolejny dzień w George Town zaczynamy od przenosin do innego hotelu. Szybko orientujemy się, że coś w mieście się zmieniło. Na ulicach panuje znacznie większy ruch zarówno samochodowo-motocyklowy, jak i pieszy. Widać, że wszyscy wrócili po świętach do domu. Powoduje to też wzrost temperatury, przez co upał staje się trudny do wytrzymania.
Nasze jedzeniowe tournée zaczynamy od odwiedzenia knajpki popularnej wśród mieszkańców. Znajduje się ona obok ulicznej budki, gdzie można spróbować lokalnego przysmaku, którym jest cendol. Na ulicy stoi bardzo długa kolejka, więc trudno przegapić to miejsce. My najpierw wchodzimy do knajpki, ale jest tam tak dużo ludzi, że ciężko znaleźć jakiś stolik. Jakaś para kończąca właśnie swój posiłek, widząc nasze zmieszanie, zaprasza nas do swojego stolika. Tu pojawia się kolejny problem w postaci braku menu. Jakiś mężczyzna siedzący w pobliżu informuje nas, że jedzenie trzeba zamówić przy wejściu. Przy okazji poleca nam serwowany tu makaron 🙂 Wobec tego, jedno zostaje przy stoliku, a drugie rusza złożyć zamówienie. Oczywiście tu również jest spora kolejka, ale udaje się w końcu zamówić polecany makaron. No to zostaje nam siedzieć i czekać. Po kilkunastu minutach oczekiwania i obserwowania jak kolejne porcje makaronu są rozdawane naokoło nas zaczynamy się denerwować. Tym razem inna kobieta widząc nasze zniecierpliwienie pyta czy zamawialiśmy makaron. Potwierdzamy i wtedy ona wykrzykuje coś po malajsku do kobiet serwujących jedzenie. A do nasz mówi, ze trzeba walczyć o swoje 🙂
W końcu dostajemy upragniony makaron. Faktycznie, jest bardzo dobry. W międzyczasie rozmawiamy z mężczyzną, który nam polecił to danie i teraz pyta czy chcemy spróbować cendolu. Mówimy, że chętnie. Chwilę później zaczepia jedną z kelnerek i zamawia dla nas cendol. Czyli nie będziemy musieli stać w kolejnej długaśnej kolejce! Cendol okazuje się być całkiem dobry – jest to deser w postaci lodów z czerwoną fasolą 🙂
Po południu postanawiamy wybrać się do restauracji Tek Sen. Jest to miejsce słynące z bardzo dobrego jedzenia. Za pierwszym razem kiedy tam idziemy, okazuje się, że restauracja jest zamknięta. Pytamy kogoś na ulicy i dowiadujemy się, że restauracja ma przerwę w ciągu dnia. Podobno jest otwarta w godzinach 12-14:30 i 18-20:30, ale warto to zweryfikować zanim się tam pójdzie.
Na miejsce wracamy kilka minut po 18. Okazuje się, że restauracja jest już pełna i musimy ustawić się w kolejce stojącej na ulicy. W pewnym momencie kobieta z przodu woła czy ktoś nie ma numerka. Podchodzimy, dostajemy numerek i menu. Kobieta informuje nas, że podczas stania w kolejce mamy się zdecydować co będziemy chcieli zamówić.
Menu jest całkiem bogate. Część potraw ma znaczek serduszka obok, co znaczy, że są to polecane dania. Po pół godzinie oczekiwania docieramy na początek kolejki i składamy zamówienie. Później jeszcze kilka minut czekamy na nasze dania siedząc przy stoliku. Trzeba przyznać, że naprawdę warto jest czekać. Jedyne czego żałujemy, to że nie odkryliśmy tej restauracji wcześniej. Chętnie przyszlibyśmy tu jeszcze kilka razy i spróbowali różnych potraw. Jest to miejsce obowiązkowe w czasie wizyty w Georgetown! 🙂
A na zakończenie jeszcze kilka zdjęć murali: