Kolejny dzień w Cameron Highlands. Zaczynamy bardzo wcześnie, bo już o 5:30 rano. Dzień wcześniej umówiliśmy się z Paulem na poranną wycieczkę na pola herbaty w Cameron Highlands w celu zobaczenia wschodu słońca. Zaraz potem wyjazd w poszukiwaniu raflezji – największego kwiatu na świecie.
Wschód słońca w Cameron Highlands
Wstaje się ciężko, na polu jeszcze ciemno i widać, że w nocy padało. Udaje się nam zebrać, czekamy tylko na Monikę, która trochę zaspała. Zastanawiamy się skąd najlepiej będzie widać wschodzące słońce. Wydaje nam się, że im wyżej, tym lepiej. Paul jednak szybko uświadamia nam, że z góry może być niewiele widać przez chmury. Proponuje nam, żebyśmy podjechali w to samo miejsce gdzie byliśmy wczoraj. Zgadzamy się i już po chwili wszyscy w czwórkę jedziemy samochodem.
Po dojechaniu na miejsce widać, że o piękny wschód słońca będzie ciężko:( Gęste chmury przysłaniają większą część nieba. Okazuje się, że nie jesteśmy jedynymi osobami, które wpadły na taki sam pomysł. Na miejscu jest już kilka fotografów i turystów. Jest nawet para młoda, która zaplanowała sobie sesję plenerową właśnie tutaj. W sumie jest tam około 15 osób. Mimo, że nie widzimy słońca przez chmury, jesteśmy bardzo zadowoleni z naszej małej eskapady. Widok i tak jest powalający. Paul mówi, że słońce zwykle wstaje tutaj koło godziny 6:45 – 7:00. Jeśli ktoś byłby w Cameron Highlands i chciałby zobaczyć wschód słońca nad polami herbaty, to są godziny w które powinien celować. Obyście mieli więcej szczęścia i lepszą pogodę, niż my!
Wracamy do Tanah Rata, żeby zjeść szybkie śniadanie przed naszą małą wycieczką:)
W poszukiwaniu Raflezji
O godzinie 8:45 jesteśmy umówieni pod biurem podróży, gdzie ma czekać na nas kierowca. Dnia poprzedniego zapłaciliśmy 60RM od osoby za naszą wycieczkę. Całość powinna zająć mniej więcej połowę dnia. Za dodatkową opłatą można poszerzyć wycieczkę do całego dnia i odwiedzić jeszcze pola herbaciane, Bee farm i inne atrakcje. Jako, że my widzieliśmy je już wczoraj, zdecydowaliśmy się tylko na szukanie raflezji.
Pod biurem czeka już kierowca. Pyta, czy mamy dużo wody? Odpowiadamy, że mamy po małej butelce 0,5 litra na głowę. Kierowca, a zarazem nasz przewodnik, odpowiada, że może to być mało i lepiej dokupić jeszcze trochę wody. W sumie bierzemy 5 butelek wody na 3 osoby. Wsiadamy do terenowego samochodu i ruszamy. Pierwszy przystanek jest już po kilku chwilach. Zatrzymujemy się na parkingu gdzie czeka więcej turystów. Okazuje się, że oni też zarezerwowali tą samą wycieczkę. Tylko nie w naszym biurze podróży, a w swoim hotelu. Osób jest w sumie około 25. Nasz kierowca robi nam małą odprawę, mówiąc jak wycieczka będzie wyglądać. Potem rozsiadamy się w jeapach i ruszamy!
Jeapy są mało wygodne, siedzimy z tyłu na przeciwko siebie, na dwóch ławeczkach. Cały czas trzeba się trzymać, zwłaszcza na zakrętach. Jazda zajmuje na około 45min-1h. Z Tanah Rata zjeżdżamy niżej, na około 700 metrów nad poziomem morza. Po wyjściu z samochodu okazuje się tak, jak zapowiadał nasz przewodnik:
Zjedziemy na niżej położone tereny, gdzie występuje raflezja. Będzie tam dużo cieplej, niż w położonym wyżej Tanah Rata. Wilgotność także będzie dużo większa. Zabierzcie ze sobą dużo wody. Po dojeździe na miejsce będziemy musieli przejść około 4 kilometrów przez dżunglę. Zajmie nam to około 1,5 godziny. Na miejscu zobaczycie raflezję.
Trekking przez dżunglę
Przed samym wyjściem do dżungli następuje kolejna mała odprawa. Najlepsze 2 teksty naszego kierowcy/przewodnika.
Czy ktoś z Was szybko chodzi? Ja pójdę przodem, może nawet będę biegł. Postaram się znaleźć kolejną raflezję.
Patrzymy po sobie, ale nikt się nie decyduje. Kusi żeby z nim pójść, w sumie nawet teraz żałujemy, że nie spróbowaliśmy. Wiemy, że wycisk byłby niesamowity, ale i przeżycie niezapomniane. Przewodnik ma na sobie wysokie gumiaki, spodnie, koszulę, kij podróżniczy i duża butelkę wody z lodem. Wygląda na takiego, który chodzi po dżungli bardzo często i pewnie trudno będzie mu dotrzymać kroku.
Kontrast pomiędzy nami, a przewodnikami jest spory. Nie chodzi tutaj tylko o narodowość, ale raczej o przygotowanie. Oni są nastawieni na błoto i męczącą podróż. W naszej grupie część osób nawet nie ma plecaków, kurtek przeciwdeszczowych czy wody. Na najmniej przygotowaną wygląda młoda Brytyjka. Biała bluzeczka, spodenki i białe tenisówki. Tekst przewodnika kiedy ją zobaczył bezcenny:
Very stupid. Very stupid…
Ale w sumie, nikt nie wie czego tak naprawdę się spodziewać, dlatego nie osądzamy reszty. Może my po prostu mamy więcej rzeczy niż potrzeba?
Poszukiwania raflezji – czas start! Przewodnik, który pytał czy ktoś nie chce maszerować razem z nim, idzie na czele grupy. Narzuca sobie niezłe tempo, bardzo szybko znika nam z oczu. Ścieżka na początku jest szeroka, tak że zmieściłby się na niej samochód. Jest też kamienista, więc idzie się po niej dosyć przyjemnie, mimo, że pnie się cały czas stromo pod górę. Po pewnym czasie grupa rozciąga się na dość długim odcinku. Na przedzie idzie drugi z przewodników, potem Ci co sprawniejsi, a za nimi reszta w mniejszych grupkach. Zgubić się jest trudno, ścieżka jest tylko jedna.. Przewodnik co jakiś czas robi przerwę, zwykle na rozstajach. Podczas niej czekamy, aż zbierze się cała grupa.
Czujemy się też nieco pewniej niż wczoraj. Dżungla nie jest już nam obca. Warunki są trochę inne, faktycznie jest dużo większa wilgotność, a słońce praży niemiłosiernie. Bez kremu z filtrem ani rusz. Jedyne co nam przeszkadza to latające wokół nas owady. Cały czas wydaje nam się, że to komar. Komar = denga/malaria = duża ilość muggi na siebie.
Z czasem droga coraz bardziej się zwęża i wchodzi w głąb dżungli. Po pewnym czasie jest tak jak wczoraj. Trzeba iść gęsiego. Kamienista droga zamienia się w korzenie i błoto. Może jest na niej mniej przeszkód w postaci powalonych drzew, ale są za to inne atrakcje. Strome zejście gdzie trzeba trzymać się prymitywnych, bambusowych poręczy. Przekraczanie płynącej rzeki. Skakanie po kamieniach, żeby nie wpaść do wody. Przechodzenie nad rzekami po bambusowych kładach i inne tego typu elementy. W sumie trasa nie jest trudna, pokonuje ją każdy, nawet dziewczyna w białych tenisówkach, które niestety swój kolor zmieniły na brudno brązowy. W pewnym momencie zaczyna też padać, ale deszcz szybko mija.
Mimo wszystkich trudów, cel zostaje osiągnięty. Raflezja! Niestety do tego samego kwiatu dotarła przed nami także inna grupa, w wyniku czego, musieliśmy czekać, aż oni skończą oglądanie tej niesamowitej rośliny. W międzyczasie wraca do nas przewodnik, który wyruszył jako pierwszy. Zlany deszczem i potem.
Znalazłem drugą raflezję jakieś 30 minut stąd. Ale nie możemy tam iść. Trzeba by było przekroczyć rzekę. Pogoda jest niepewna i poziom wody mógłby się szybko podnieść gdyby zaczęło padać. Moglibyśmy zostać odcięci od drogi powrotnej. Nie będziemy ryzykować.
Siłą rzeczy, czekamy, aż wszyscy z poprzedniej grupy zrobią sobie zdjęcie z raflezją. Przewodnik zaczął nam opowiadać jak powstaje ten kwiat. Niestety, jako, że stoimy trochę z tyłu grupy, docierają do nas tylko szczątkowe informacje. Dowiadujemy się, że raflezja to pasożyt, występuje w odmianie męskiej i żeńskiej. Zapylenie dokonuje się na kilka sposobów. Dokładnego procesu powstawania nie udaje nam się dosłyszeć;/ Wiemy tylko, że raflezja rozwija się w lianach od 24 do 36 miesięcy. Gdy już urośnie, proces otwierania kwiatu zajmuje około 20 godzin. Niektórzy myślą, że kwiat robi bum i nagle się otwiera. Nie jest to prawdą. Raflezja otwiera kwiaty powoli, jeden po drugim, aż do pełnego otwarcia. Po około 5-7 dniach roślina obumiera. Jest to więc krótki okres na zobaczenie kwiatu w pełni i mamy szczęście, że go znaleźliśmy.
W zasadzie to nie my go znajdujemy:) Zastanawiające jest to, że na taką wycieczkę można zapisać się w każdej chwili. Tak przynajmniej stwierdziła kobieta w biurze turystycznym. Gdy pytam przewodnika jak znajdują kwiaty, odpowiada
Raflezja generalnie rośnie w kilku krajach. Sumatra, Indonezja, Tajlandia, Malezja. U nas chyba rośnie najczęściej, bo można ją znaleźć przez cały sezon. My znamy miejsca gdzie jest duże prawdopodobieństwo, że raflezja zakwitnie, ale bardzo często pomagają nam miejscowi ludzie (native people). Oni odnajdują kwitnące kwiaty i przekazują nam informację, gdzie mamy się udać.
Po chwili okazuje się, że poprzednia grupa zaczyna wracać, więc teraz nasza kolej! Raflezja rośnie na stromym zboczu. W dodatku została uszkodzona przez jednego z turystów, który potkał się i zawadził o raflezję, która pękła na pół. Jest to już czwarty dzień, kiedy kwitnie. Przewodnik pomaga nam w wejściu po śliskim, błotnistym zboczu. Rozwija linę pomiędzy drzewami, więc wejście pod górę jest ułatwione. Ustawiamy się jeden za drugim. Przewodnik robi każdemu zdjęcia z kwiatem. Całość trochę trwa. W końcu nasza kolej. Kwiatu nie widzimy dokładnie, ale widać, że faktycznie jest ogromny. Wcześniej czytaliśmy, że ponoć raflezja strasznie śmierdzi gdy się ją powącha. Niestety nie było nam to dane, więc musieliśmy uwierzyć na słowo. Niedaleko kwitnącej raflezji była też taka, która już przekwitnęła. Wygląda trochę jak kupa zgniłych liści. Gdy już zdobyliśmy nasze pamiątkowe zdjęcia schodzimy ze zbocza.
Gdy wszyscy zobaczyli już kwiat, przewodnik opowiedział nam ciekawostkę
Największa raflezja jaką znaleźli miała 94 cm średnicy. Jest to udokumentowany przypadek. U nas jednak znaleźliśmy kiedyś większą raflezję. Miała 1m i 5cm. Nie zdążyliśmy jednak tego w żaden sposób udokumentować, gdyż był to ostatni dzień przez przekwitnięciem kwiatu. Musicie uwierzyć na słowo:)
Droga powrotna jest jakoś przyjemniejsza. Rozmawiamy z naszymi towarzyszami podróży. Naprawdę różna mieszanka narodowościowa. Rosja, UK, Włochy, Francja i inne kraje. W pewnym momencie przewodnik pokazuje nam nierozwiniętą jeszcze raflezję.
Wygląda jak taka mała piłka. Śmieje się, że gdybyśmy przyjechali parę dni później, gdy ta raflezja już zakwitnie, nie byłoby trzeba iść aż tak daleko.
Natywni ludzie i dmuchawka
Po powrocie do samochodu okazuje się, że to nie koniec atrakcji. Rozsiadamy się na ławeczce i słuchamy opowieści przewodnika o lokalnych mieszkańcach.
Ja jestem z trzeciego pokolenia. Natywni ludzie mieszkają tutaj już od dziewięciu pokoleń. Dzielili się na dwie grupy. Pierwsza grupa mieszkała nad morzem i żyła z rybołówstwa, ale w późniejszym czasie przenieśli się z nad morza w kierunku rzek. W niektórych częściach Malezji można zobaczyć taki styl do dziś.
Druga część mieszkała w dżungli i żyła z tego co upolowała. Codziennie rano przed polowaniem palili papierosa. Ale nie był to normalny papieros, jaki znamy dzisiaj. Był zrobiony ze specjalnego tytoniu. Taki tytoń rośnie w dżungli i dzisiaj prawo mają go tylko zbierać natywni ludzie, którzy mieszkają w lasach. Inni pod karą mają zabronione zbieranie i używanie tego tytoniu. Czasu polowań nie liczyli w minutach czy godzinach ale w wypalonym papierosie. Jeden z nich potrafił palić się nawet 3 godziny. Podczas marszu i szukania zwierzyny podpalali sobie co jakiś czas. Dym z tego tytoniu pachnie liśćmi i zabija zapach człowieka. W ten sposób zwierzęta miały utrudnione wykrycie polującego na nie człowieka.
Polowali przy użyciu różnych broni białych, ale ich ulubioną bronią zawsze była dmuchawka. Nosili je na ramieniu jak nosi się broń z bagnetem. Przypominało im to, że idą po jedzenie dla swojej rodziny.
Po dżungli chodzą boso, ponieważ buty hałasują. Gdy podchodzą do zwierzyny chodzą na palcach, tak żeby zwierzęta ich nie słyszały.
Sama dmuchawka jest krótka, ale jest włożona do bambusowego przedłużenia. W ten sposób sama dmuchawka jest chroniona przed uszkodzeniami. Sam bambus można bardzo prosty wymienić na inny.
Do dmuchawki wkłada się strzałki długości około 15-20 centymetrów. Popatrzcie na strzałkę i jej końcówkę.
Tu wyciąga jedną z takich strzałek. Jest ona bardzo cieniutka i faktycznie, ma czarną końcówkę.
Czarna końcówka, oznacza, że strzałka była zanurzona w truciźnie. Trucizny można zrobić z różnych rzeczy. Traw, drzew, żab. Wszystko zależy od tego czy chce się upolować duże zwierze – jeleń lub dzik, czy małe, takie jak małpa czy wiewiórka. Trucizna wnika do ciała ofiary poprzez żyły. Gdy zwierzyna zdechnie i mięso będzie potem obrabiane, wszystkie żyły będą musiały być wycięte.
Taką dmuchawką można strzelać celnie na odległość około 35-50 metrów, w zależności od umiejętności łowcy.
Sama strzałka by wypadła z dmuchawki, dlatego jej koniec zatyka się specjalną bawełną. Tak samo jak w przypadku tytoniu, jest to specjalny rodzaj bawełny, który rośnie w dżungli i tak samo tylko natywni mieszkańcy mają prawo go zbierać.
Nasz przewodnik bierze jedną długą dmuchawkę i pokazuje jak ją należy fachowo trzymać. Końcówkę, w którą się dmucha, łapie pomiędzy środkowy i wskazujący palec. Kciuk musi znajdować się na górze. To samo trzeba zrobić z drugą ręką. Następnie należy zrobić krok w przód, tak żeby jedna noga była z tyłu, druga z przodu. Potem trzeba się pochylić do przodu. Tym sposobem jesteśmy w stanie nabrać więcej powietrza w płuca. Patrzymy na koniec dmuchawki i ustawiamy się w kierunku naszego celu. Nabieramy dużo powietrza i krótko ale mocno dmuchamy.
Po małej demonstracji kolej na nas. Będziemy oczywiście strzelać zwykła strzałką, bez trucizny. Na początku nikt nie chciał się zgłosić, ale po ponownym zaproszeniu stwierdziłem, że spróbuję. Jako, że zgłaszam się pierwszy, słyszę aprobatę:) Łapię tak samo jak pokazywał przewodnik, przyjmuję pozycję i mierzę w małą tarczę oddaloną ode mnie o jakieś 5-7 metrów. Nabieram powietrza w płuca i… trafiony! Brawa, oklaski i zdziwienie, że udało się trafić! Strzałka wyleciała tak szybko, że nawet nie zorientowałem się kiedy dosięgła celu. W istocie, taki niewielki kawałek drewna w rękach wprawnego strzelca musi być skuteczną bronią.
Potem próbują następne osoby, jedni lepiej, drudzy gorzej. Kilka osób trafia, kilka pudłuje. Jest nawet jeden strzał w dziesiątkę, przez chłopaka, który już wcześniej używał dmuchawki.
Następnie przyszła pora na marketing.
Takie dmuchawki można kupić w wielu miejscach, ale nie we wszystkich sprzedają prawdziwe. My mamy na sprzedaż krótsze, ręcznie robione dmuchawki. Tak, żeby mogły zmieścić się do samolotu:) Cena jednej dmuchawki razem ze strzałkami to 20RM. W Kuala Lumpur zapłacicie nawet 100-150RM.
Na potwierdzenie słów, że dmuchawki są ręcznie robione, wskazuje nam mężczyznę, który właśnie struga jedną z takich dmuchawek. Kilka osób kupuje dmuchawki na pamiątki. Zaraz potem wsiadamy do samochodu i udajemy się w drogę powrotną.
Indyjska knajpa
Na miejsce obiadu wybrali nam indyjską knajpę w małym miasteczku gdzieś pośrodku drogi pomiędzy Tanah Rata, a miejscem gdzie znaleźliśmy raflezję. Bardziej przypominało to stołówkę i system zamawiania był troszkę inny, niż ten znany nam dotychczas z chińskich knajpek.
Bierzemy tackę, nakładamy co chcemy jak w barze samoobsługowym, potem siadamy przy stoliku. Zaraz potem podchodzi do nas mężczyzna i wręcza każdemu karteczkę z wypisaną ceną. Wychodzi około 10RM na głowę za obiad i picie. Zjedliśmy w sumie to samo co wczoraj na kolację czyli kurczak z sosem i plackiem. Ale kurczak niestety był na zimno i nie był tak dobry jak w poprzedniej knajpce.
Zaraz po powrocie mieliśmy się spotkać z Paulem i jechać w kolejne miejsce. Dogadujemy się z przewodnikiem tak, żeby nie musiał nas odwozić aż do Tanah Rata. Paul przyjechał do miasteczka w którym teraz jesteśmy i stąd pojedziemy już na Penang. Tak, żeby nie robić tej samej drogi dwa razy. Po krótkim telefonie i wytłumaczeniu Paulowi jak ma dojechać, żegnamy się z całą ekipą i czekamy na Paula.
Droga na Penang
Już o godzinie 15 wyruszamy z Paulem w dalszą trasę. Jego samochód jest o wiele wygodniejszy niż samochód terenowy, którym przyszło nam wcześniej podróżować. Zmęczeni po naszej przygodzie z raflezją, udajemy się na krótką drzemkę:)
O godzinie 17:15 zatrzymujemy się na krótki postój. Paul wybrał chyba dobrze mu znane miejsce. Szybko pokazał nam gdzie znajdziemy toaletę i gdzie mamy usiąść. Kupuje nam zielony pączek i Milo with ice. Zielony pączek smakuje dziwnie, ale jest całkiem smaczny. Milo natomiast jest przepyszne. Nasz nowy ulubiony napój, zaraz po naturalnie wyciskanych sokach. Jest to w sumie kakao z mlekiem, cukrem i kostkami lodu. Smakuje trochę inaczej niż nasze kakao, ale jest bardzo dobre.
Milo występuje w dwóch odmianach. Albo z mlekiem i cukrem albo bez. To drugie nosi nazwę Milo’o
Milo’o nigdy nie przyszło nam spróbować, zawsze braliśmy wersję bez 'o, jako że jesteśmy fanami słodyczy:)
W tym samym miejscu znajduje się także targowisko z owocami. Do wyboru, do koloru. Nigdy w życiu nie widziałem części z tych owoców. Paul tłumaczy nam co nieco i zachęca do spróbowania. Sprzedawcy jak zawsze bardzo mili, dają nam do spróbowania niektórych owoców. Kupujemy niektóre z nich, głównie te, które nam najbardziej smakowały.
Zaskoczony widokiem malutkich bananów, które mogły mieć może z 5-7cm i wyglądały jak miniaturki bananów, które możemy dostać w Polsce, pytam Paula co to jest ?
Ah, tak, wiem, wielu przyjezdnych o to pyta. W Waszych krajach nie znajdziecie takich bananów. U nas, oprócz tych normalnych, mamy jeszcze dwa inne rodzaje. To jest jeden z nich. Te, które tutaj widzisz, są bardzo słodkie. To znaczy będą, bo one są jeszcze niedojrzałe.
Mamy jeszcze drugi rodzaj bananów. Są dużo większe od tych, mają nawet 50cm długości i 10cm średnicy. Kroi się je zwykle w plastry i często używa przy gotowaniu.
W dodatku znajdujemy pomysł na świetny biznes, który być może sprawdziłby się nad naszym morzem. Obok stoisk z owocami stoi lodówka, w której znajdują się różne pokrojone owoce w woreczkach. Za 2RM można kupić taki woreczek i wykałaczkę. Pychota, zwłaszcza na cieplejsze dni! Zafascynowani nowymi odkryciami, wsiadamy do samochodu i udajemy się w dalszą podróż.
Do samego Penang, które jest wyspą, dojeżdżamy tak zwanym starym mostem, który ma 24 kilometry długości. W oddali widać nowy most, który jest nieco krótszy i ma tylko niecałe 14 kilometrów. Jazda jest bardzo przyjemna, pod mostem spokojnie szumi woda z cieśniny Malaki.
Jadąc samochodem mijamy wielu ludzi na skuterach. Nie pierwszy raz rzuciło mi się to w oczy, ale postanowiłem powiedzieć o tym reszcie. Patrzcie na tego motocyklistę, jak śmiesznie ma ubraną kurtkę! Ubierają kurtkę odwrotnie niż my, zapięcie mają z tyłu na plecach zamiast z przodu. Tak, żeby nie wiało za bardzo, a jednocześnie nie było za gorąco. Sprytne!
Przed samym zakwaterowaniem się w hotelu, Paul robi nam małą wycieczkę przez miasto. Zatrzymujemy się przy jednym z murali, o których wcześniej, podczas jazdy samochodem, opowiadał nam Paul. W samym mieście jest kilka takich murali. Paul pokaże nam jeden, śmieje się, resztę musimy znaleźć sami.
Mural przedstawia dwójkę dzieci jadących na rowerze. Dzieci są namalowane na ścianie, tak samo połowa roweru. Druga połowa to prawdziwy rower, wmurowany w ścianę.
Potem przyszła pora na szukanie hotelu. Paul powiedział, że pokaże nam kilka i wybierzemy sobie ten, który będziemy chcieli. Wybór padł oczywiście na dzielnicę chińską:) Zatrzymaliśmy się przy hotelu Waldorf w George Town. Po obejrzeniu pokoi, które wyglądały o niebo lepiej, niż te w Tanah Rata, szybko zdecydowaliśmy, że bierzemy. Cena to 75RM za noc, za pokój dwuosobowy.
Nasz pokój był wyposażony w klimatyzację, wiatrak na suficie, łazienkę przy pokoju, duże wygodne łóżka, a nawet szafy! Pierwszy pokój w hotelu w Malezji, który posiada szafę!
Minusem było to, że sam hotel wyglądał na trochę stary, jak budynek z PRLu, i na początku trochę śmierdziało papierosami w pokoju. Po przewietrzeniu było już OK.
Szybki prysznic i ogarnięcie się i wyruszamy z Paulem na poszukiwanie kolacji!
Wybór ponownie padł na chińską dzielnicę i chińską knajpkę. Było to miejsce, gdzie znajdowała się masa osób. Paul potwierdził tylko to, co słyszałem już od koleżanki z pracy, która wcześniej była w Malezji.
Jeśli szukacie miejsca gdzie można coś zjeść, patrzcie czy w środku siedzą ludzie. Jeśli jest dużo ludzi, można zamówić bez obaw. Nie zamawiajcie w miejscach, w których nie ma nikogo. Może się to skończyć wysokim rachunkiem lub problemami żołądkowymi.
Ponowny powrót do George Town
Gdy będziecie czytać kolejny post, zauważycie, że w samym George Town nie spędziliśmy aż tyle czasu ile byśmy chcieli. Paul postanowił, że zrobi nam objazdową wycieczkę po wyspie Penang. Wtedy byliśmy zadowoleni z obrotu spraw, chociaż czuliśmy pewien niedosyt, jeśli chodzi o samo George Town.
Udało nam się natomiast zobaczyć samo miasto raz jeszcze, w 2017 roku, podczas naszej półrocznej podróży. Post o tym miejscu znajdziecie tutaj. George Town to miasto do którego jeszcze raz byśmy chętnie wrócili, głównie ze względu na przepyszne jedzenie, jakie tam znaleźliśmy:)