Opuszczamy wybrzeże Oceanu Atlantyckiego i kierujemy się wgłąb lądu. W drodze do parku narodowego Etosha chcemy odwiedzić kilka miejsc. Najpierw planujemy zawitać do Spitzkoppe, gdzie chcemy skupić się na fotografii interesujących formacji skalnych na tle rozgwieżdżonego nieba. Później chcemy odwiedzić miejsce gdzie można spotkać pustynne słonie, a następnie Otjitotongwe – farmę prowadzoną przez prywatnych właścicieli, zajmujących się gepardami.
Camping w Spitzkoppe
Z Przylądka Krzyża jedziemy w kierunku Spitzkoppe. Jest to granitowy masyw, zwany Matterhornem Afryki. Okolica jest rajem dla wspinaczy, a także fotografów. Na campingu, otoczonym różnorodnymi formacjami skalnymi, nie ma prądu, a co za tym idzie – światła. Stwarza to idealne warunki do fotografii nocnego nieba!
Na recepcji campingu w Spitzkoppe dostajemy mapkę okolicy. Nie ma odgórnego przydziału miejsc, więc każdy może sam zdecydować, który zakątek obozu mu najbardziej pasuje. Miejsca są dość duże, niektóre są od siebie sporo oddalone. Daje to uczucie prywatności. Łazienka z prysznicami znajduje się tylko przy recepcji. Żeby tam dojść z campingu, czeka nas dość długi spacer, dlatego większość osób rezygnuje z mycia się ?. My zatrzymujemy się na miejscu znajdującym się w pobliżu łuku skalnego, który chcemy sfotografować w nocy.
Rozkładamy się i idziemy obejrzeć okolicę. Wchodzimy na niektóre skały, znajdujemy nawet naturalny basen, w którym znajduje się woda. Późnym popołudniem idziemy w stronę łuku skalnego. Wygląda ciekawie, robimy kilka zdjęć i staramy się zrobić rozeznanie przed nocną fotografią. Warto udać się tam za dnia, żeby zorientować się jak podejść pod na łuk skalny. Po ciemku nie byłoby to takie proste.
Wracamy do samochodu, jemy kolację i czekamy na zachód słońca. Chwilę później ruszamy ponownie w kierunku łuku skalnego. Drogę mleczną jeszcze widać, chociaż już nie tak dobrze jak wtedy, kiedy byliśmy w lesie drzew kołczanowych. Tym razem księżyc świeci tak mocno, że nie trzeba nawet doświetlać skał. Ciekawie wyglądają też drzewa rzucające cienie! Są tak wyraźne, że aż dziwnie to wygląda ?
W przypadku nocnej fotografii konieczny jest statyw. Przyda się też jasny, szerokokątny obiektyw i jakiś podgląd, gdzie będzie droga mleczna o danej godzinie. My do tego korzystamy z aplikacji PhotoPills.
Wycieczka do malowideł skalnych w Spitzkoppe
Wstajemy wcześnie, żeby zobaczyć wschód słońca. Obserwujemy szczyt Spitzkoppe, oświetlający się na czerwono. Poranek jest bardzo ładny i warto zerwać się wcześnie. Jemy śniadanie i jedziemy na recepcję. Postanowiliśmy skorzystać z oferty wycieczki z przewodnikiem do zamkniętej części parku, gdzie znajdują się rysunki naskalne stworzone przez buszmenów.
Lampart po raz pierwszy!
Zabieramy do samochodu naszego przewodnika i ruszamy za bramę obozu. Przejeżdżamy kilkadziesiąt metrów, po czym Benny woła – patrzcie, lampart idzie! Gwałtownie się zatrzymujemy i próbujemy dostrzec to, co zobaczył nasz przewodnik. Początkowo nic nie widzimy, ale Benny dostrzega go ponownie, tym razem ukrytego w cieniu skały. Problem jest tylko taki, że lampart jest bardzo daleko, więc zostaje nam patrzenie przez teleobiektyw. Przewodnik stwierdza, że w pobliżu może być więcej niż jeden osobnik. Dzwoni też do swoich znajomych i po chwili koło obok nas zjawia się kolejny samochód, którego wychodzi fotograf z lunetą 600mm i niczym snajper kładzie się na masce i robi zdjęcia.
Benny jest szczęśliwy, twierdzi, że ostatnio lamparta w Spitzkoppe widział tylko przez chwilę jakieś 2 miesiące i rok wcześniej. Mamy ogromne szczęście! Po chwili zjeżdża się jeszcze kilka samochodów i wszyscy bacznie wypatrują lamparta, ale już bez powodzenia. Lampart ukrył się na dobre.
Jadąc dalej widzimy jeszcze inne zwierzaki – zebry i antylopy. Wszystkie niestety znajdują się dość daleko. Natykamy się także na ślady węża. Przewodnik pokazuje nam również szkielet krowy wciągniętej na drzewo przez lamparta.
Petroglify w Spitzkoppe
Dojeżdżamy do rysunków skalnych. Są nawet ciekawe. Widzimy przedstawienia różnych zwierząt i Buszmenów. Większość namalowana jest czerwoną ochrą z czarnymi akcentami. Pojawia się też biały kolor, pozyskiwany z trującej rośliny. Twórcy pokrywali na końcu wszystko zwierzęcym tłuszczem, żeby rysunki nie wyblakły.
Podjeżdżamy jeszcze w drugie miejsce – Raj Buszmena (Buszmen Paradise). Tu jest dużo więcej malowideł. Żyrafy, zebry, guźce, różne drapieżniki, no i oczywiście myśliwi. Rysunki mają ponoć ponad 2500 lat. Jest jeszcze trzecie miejsce ,w którym można zobaczyć malowidła, ale tam nie jedziemy. Podobno wygląda dość podobnie do tego i zostało zdemolowane przez wandali. Przez to teraz do rysunków można wybrać się tylko z przewodnikiem.
Lokalna ludność
Opuszczamy Spitzkoppe i ruszamy w dalszą drogę. Po drodze natykamy się na kobiety z plemienia Herero i Himba. Mają stragany rozstawione na poboczu. Najczęściej stoją w grupach po kilka osób i machają do przejeżdżających samochodów, próbując nakłonić turystów do zatrzymania się i zakupów.
Zatrzymujemy się przy jednym z ostatnich straganów, trochę na uboczu. Nikt nas tu nie nawoływał, jest trochę spokojniej. Chociaż zobaczymy co można dostać na takim straganie. Spotykamy kobietę z plemienia Herero. Zachowuje się dość dziwnie, wygląda jakby była na haju?. Pytamy o ceny bransoletek. Targujemy się. Na odpowiedź trzeba chwilę poczekać, kobieta ewidentnie jest czymś zamroczona. W międzyczasie, z oddalonego o kawałek straganu podbiega kobieta z plemienia Himba. Na wstępie pyta się czy mamy coś do jedzenia. Dajemy jej jakieś owoce, ale przy okazji pytamy czy możemy zrobić zdjęcie. Zaczyna się pozowanie, ale chwilę później kolejne pytania. Czy mamy jakieś koce, ubrania itp. Takich rzeczy nie mamy, więc kręcimy głową. Ale dostrzegamy też, że w oddali biegnie kolejna osoba. Stwierdzamy, że czas się ewakuować, bo zaraz wszystko oddamy.
Pustynne słonie, których nie było
Tego dnia postanawiamy się zatrzymać na campingu Aabadi. Jest to miejsce, z którego można wybrać się na wycieczkę w celu zobaczenia pustynnych słoni. Na miejscu dowiadujemy się jednak, że wycieczki chwilowo się nie odbywają, gdyż zepsuł się samochód. Szkoda…
Po chwili rozmowy okazuje się, że możemy jednak zabrać przewodnika do naszego samochodu i spróbować szczęścia. Długo się nie zastanawiając korzystamy z tej opcji. Ponieważ wycieczki nie były prowadzone przez ostatnie kilka dni szybko okazuje się, że przewodnik nie wie gdzie teraz znajdują się słonie. Musimy pojeździć po okolicy i liczyć na szczęście. Niestety spotykamy tylko różnego rodzaju antylopy i strusie. Słoni ani śladu.
Mimo wszystko wycieczka jest dość ciekawa. Po krótkim przejeździe normalnymi, szutrowymi drogami skręcamy w sawannę i jedziemy po trasie wytyczonej przez ślady opon, po obu stronach mając wysoką trawę. Jeździmy tak przez dłuższy czas, aż zostajemy pokonani przez mały piaszczysty podjazd. Pytamy przewodnika czy chce poprowadzić samochód, bo pewnie ma większe doświadczenie w poruszaniu się samochodem terenowym, jednak odmawia mówiąc, że boli go noga. Próbujemy jeszcze kilkukrotnie, jednak po chwili postanawiamy zawrócić. Słoni ani widu ani słychu, a chłopak nie jest w stanie powiedzieć jak daleko trzeba by jeszcze jechać, żeby dotrzeć w lubiane przez nie miejsca. No i niedługo zacznie się ściemniać.
Zawracamy i jedziemy z powrotem. Po drodze mijamy kilka samochodów jadących na te same poszukiwania. Co ciekawe zawsze to lokalni prowadzą auta i robią wielkie oczy widząc turystę za kierownicą 😉
Skamieniały „las”
Następnego dnia ruszamy w dalszą trasę. Najpierw postanawiamy odwiedzić skamieniały las (petrified forest). Trzeba uważać, żeby trafić na ten właściwy, bo po drodze jest kilka znaków, ale tylko jeden jest oficjalny. W tych nieoficjalnych też znajdziemy mniejsze odłamki, ale brak tam dużych fragmentów.
Zatrzymujemy się na parkingu, płacimy 100NAD od osoby i wyruszamy na zwiedzanie z przewodnikiem. Całość oprowadzania ma trwać pół godziny. Naszą przewodniczką jest bardzo miła pani Suzi. Skamieniałe fragmenty pni drzew leżą praktycznie wszędzie dookoła, rozrzucone na dość dużym terenie. Trochę inaczej sobie wyobrażaliśmy to miejsce, ale dzięki przewodniczce można dowiedzieć się dużo ciekawych informacji o powstaniu tego fenomenu.
Mające 280 milionów lat drzewa te nie rosły w Namibii, ale zostały przyniesione tu z odległego terenu, przez ogromną powódź . Woda niosła ze sobą też dużo mułu i piasku, który przykrywszy drzewa zapobiegł dostaniu się powietrza, dzięki czemu uchronił je przed rozkładem. Przez miliony lat, pod wpływem ogromnego ciśnienia, struktury drewna zostały rozpuszczone przez kwas krzemowy i zastąpione przez kwarc. Dzięki temu teraz możemy oglądać idealnie zachowane, skamieniałe pnie. Wskutek erozji wiele fragmentów zostało odsłoniętych. Okryto nawet 2 pełne drzewa o długości do 45m!
Oprócz skamieniałych fragmentów drzew udaje nam się też zobaczyć roślinę natywną dla Namibii i Angoli – welwiczję. Żyje bardzo długo, niektóre okazy mogą mieć nawet 2000 lat!
Park gepardów w Otjitotongwe
Naszym ostatnim przystankiem tego dnia jest farma gepardów w Otjitotongwe. Znowu pojawia się asfalt na drodze. Widać, że powoli wracamy do cywilizacji. Teraz jedzie się szybciej i już po godzinie 14 jesteśmy na miejscu. Żeby dojechać na teren campingu, trzeba pokonać dwie bramy, przy których znajdują się odpowiednie ostrzeżenia. Na końcu dojeżdżamy pod posiadłość, która również jest zagrodzona bramą. Widnieje na niej duży znak – wejście na własną odpowiedzialność – i prośba o dzwonienie dzwonkiem. Tak też robimy i po chwili wychodzi starsza pani, najprawdopodobniej właścicielka. A za nią idzie gepard. A zaraz potem drugi. My czujemy się lekko zaniepokojeni, ale na szczęście gepardy zostają po drugiej stronie bramy.
Okazuje się, że dziś jesteśmy pierwszymi gośćmi i prawdopodobnie będziemy w ośrodku sami. Kobieta kieruje nas na camping i informuje nas, że karmienie gepardów będzie o godzinie 16. Daje nam to sporo czasu na rozłożenie namiotu i spacer po okolicy. Na terenie przeznaczonym dla turystów znajduje się basen i wieża widokowa. My jednak większość czasu spędzamy uganiając się za kolorowymi ptakami.
Spotkanie z udomowionymi gepardami
Przed 16 podjeżdża po nas właściciel obiektu, Marco z synem. Dzisiaj jesteśmy tylko we dwoje, co oznacza prywatne oprowadzanie po obiekcie! Wsiadamy na pakę samochodu i wracamy pod dom właścicieli. Tym razem zostajemy zaproszeni do ogrodu. Po pierwszych chwilach niepewności, powoli oswajamy się z gepardami. A one zachowują się jak domowe koty. Można je pogłaskać. Nawet mruczą ?. No i liżą człowieka po nogach. Zwłaszcza jak czują pot. Język mają szorstki, uczucie jakby papierem ściernym po nodze jeździć. W domu znajdują się 3 gepardy, wszystkie oswojone od małego. Z różnych względów nie mogły wychowywać się na wolności i teraz są w pełni udomowionymi kotami.
Marco opowiada nam o gepardach. My jesteśmy ciekawi czy nie boją się o syna, który jest jeszcze mały niższy niż gepard. Dowiadujemy się, że nigdy nie było żadnych problemów, ale mimo wszystko starają się mieć oczy dookoła głowy. Obserwujemy też karmienie. My mamy się wtedy nie zbliżać i uważać, żeby nie nadepnąć któremuś z kotów na ogon, bo wtedy może podrapać. Śmiesznie obserwuje się małego psa, który patrzy na to wszystko z boku, ale również boi się podejść i grzecznie czeka na swoją kolej.
Karmienie dzikich gepardów
Po zapoznaniu się z domowymi „kociakami” przychodzi czas na karmienie nieoswojonych gepardów. Ponownie pakujemy się na pakę samochodu i jedziemy kawałek dalej, przez kolejną bramę. Wycieczkę zaczynamy od zobaczenia kocicy z 4 małymi gepardami, oddzielonej od reszty grupy kolejnym ogrodzeniem.
Jedziemy dalej i nagle za samochodem zaczyna biec gepard, potem następny i jeszcze jeden. W sumie jest ich kilkanaście. Marco mówi, że od czasu do czasu je dokarmiają, głównie kiedy mają turystów. Kotom ślinka cieknie i widać, że wiedzą, że zaraz będzie mięsko. O ile te oswojone wyglądały dość łagodnie, to te dzikie wyglądają i zachowują się dość groźnie.
Zatrzymujemy się, po czym Marco wysiada z samochodu. Jest uzbrojony tylko w bambusowy kij. Trzeba przyznać, że jesteśmy lekko zaniepokojeni. Mężczyzna idzie do beczki na pace, w której znajduje się mięso. Niektóre gepardy podbiegają do niego i uderzają przednimi łapami w ziemię. Marco mówi, że chcą go sprowokować do ucieczki bo wtedy będą go mogły gonić i zabić ?. Pytamy co się stanie, gdyby ktoś był odważny i nie zaczął uciekać. Wtedy Marco śmieje się, że po prostu zagryzą go na miejscu. Czyli same ciekawe alternatywy… On jednak stoi nieugięty, za to nam adrenalina się podnosi. Wyobrażamy sobie najgorsze scenariusze, jak zostajemy sami ze stadem gepardów dookoła. Koty coraz bardziej się niecierpliwią i walczą między sobą, albo na siebie warczą. Marco zaczyna rzucać mięsem i koty łapią kawałki, biegają za sobą próbując wyrwać sobie co lepsze kąski. Ale oczywiście każdy dostanie swój przydział 😉
Na koniec wracamy jeszcze do kociej rodziny. Marco rzuca mięso, kocica szybko je łapie i znika w krzakach. Młode są nieśmiałe i szybko dołączają do matki, a my zostajemy odstawieni na camping.
Można powiedzieć, że Otjitotongwe to taki przytułek dla gepardów. Ich sytuacja w Namibii nie jest zbyt kolorowa. Opisywaliśmy to w jednym z poprzednich postów. Fajnie, że są ludzie, którzy dbają o pozostałe przy życiu gepardy. Jak dla nas miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia. Alternatywa to szukanie prawdziwie dzikich, żyjących na wolności gepardów w parkach narodowych, np. Etosha. Jednak nam nie udało się tam zobaczyć ani jednego 😉